zdj. nr 1
zdj. nr 1
Martynka Martynka
6797
BLOG

ZNISZCZENIA SAMOLOTU ŚWIADCZĄ O EKSPLOZJI

Martynka Martynka Polityka Obserwuj notkę 39

 

W ostatnim czasie można odnieść wrażenie, że rządowy zespół Macieja Laska przeszedł do ofensywy, przynajmniej takie chce sprawić wrażenie na mniej zorientowanych odbiorcach, czego widomym znakiem są coraz to nowe publikacje na jego stronach. Pojawiły  się kolejne zdjęcia wyjęte z głębokiej szuflady KBWLLP,  mające udowodnić brak wybuchu, choć w istocie niczego takiego na ich podstawie dowieść nie można, zaś  kilka dni później profesor Kowaleczko z porywu serca i pro publico bono (czego nie omieszkano się podkreślić w specjalnym komunikacie)zamieścił na stronie www.faktysmolensk.gov.pl pracę, w której przedstawił wyniki swoich badań dotyczących ostatnich sekund lotu TU 154 M. Praca ta jest polemiką z ustaleniami eksperta ZP G. Jorgensena, który dowiódł, iż po utracie około 6 metrów skrzydła samolot nie mógł, jak to podały raporty MAK i Millera,  wykonać beczki autorotacyjnej, ale z powodzeniem uniknąłby katastrofy. Profesor Kowaleczko doszedł do zgoła innych wniosków, co specjalnie nie dziwi, w przeciwnym wypadku nie znalazłby miejsca na stronie zespołu Laska. Na temat wartości merytorycznej pracy profesora Kowaleczki, wielu pytań, które się w związku z nią pojawiają, pisało już kilku blogerów, do których publikacji odsyłam:

http://bbudowniczy.salon24.pl/558683,pytania-do-profesora-kowaleczki http://pmk.salon24.pl/558445,uwagi-do-uwag-prof-kowaleczki

Praca profesora Kowaleczki, niezależnie od  jej wartości merytorycznej, poprawności danych, czy obliczeń, co do których już teraz pojawiają się wątpliwości, jest o tyle ważna, że dotychczasową wykładnią strony rządowej, czy też szerzej zwolenników wersji rosyjskiej, było „jak walnęło to urwało”, czy „przyczyny skończyły się na 100 m”. Członkowie komisji Millera w wielu wywiadach podkreślali, że nie wykonywano żadnych obliczeń, czy symulacji mogących przybliżyć mechanizm katastrofy, gdyż jej przyczyny, jak zapewniali, były jasne i klarowne dla każdego. Teraz najwyraźniej zmienili zdanie.

W tym samym niemal czasie, jak możemy się domyślać, w prokuratorskich gabinetach nabiera ostatecznych szlifów komunikat na temat wyników badań na obecność materiałów wybuchowych na wraku TU 154 M, który ma, sądząc po zeszłotygodniowych  zapowiedziach medialnych, przeciąć spekulacje na temat eksplozji w samolocie, a w zasadzie dać im odpór raz na zawsze. Jeżeli to się potwierdzi, będzie to pierwszy w historii przypadek, kiedy detektory użyte w Smoleńsku przez biegłych wykazały w 100% błędne wyniki. Ta wiadomość powinna  postawić na nogi nie tylko producentów tych urządzeń, ale przede wszystkim wszystkie służby, które z nich korzystają w codziennej pracy.

Niezależnie od tego, jak potoczą się koleje śledztwa smoleńskiego i z czym do mediów wyjdzie prokurator Szeląg, zapewne w świetnie skrojonym garniturze, warto zadać kilka pytań, a raczej postawić kilka problemów dotyczących mechanicznych zniszczeń wraku. Można bowiem dywagować nad stopniem przechylenia samolotu, miejscem uderzenia w brzozę, różnymi parametrami, czy też prawdziwością wyników próbek materiałów wybuchowych, jednak do dzisiaj sprawą skrzętnie pomijaną przez stronę rządową, a wskazywaną przez niezależnych ekspertów, są dość charakterystyczne ślady na wraku TU 154 M. Obrażenia, jakich doznał samolot już wiele miesięcy temu wzbudziły spore wątpliwości u osób na co dzień zajmujących się badaniem skutków wybuchów i zachowaniem się konstrukcji pod wpływem eksplozji.

Pierwszym, który tak mocno i zdecydowanie wyraził pogląd, iż katastrofa smoleńska była skutkiem eksplozji na pokładzie, był doktor inżynier Grzegorz Szuladziński, zawodowo zajmujący się skutkami wybuchów. Jego raport nr 456 z maja 2012 roku p.t: Niektóre aspekty techniczno-konstrukcyjne smoleńskiej katastrofy”[1] stanowił przełom w dotychczasowych badaniach nad katastrofą smoleńską. To w tym dokumencie po raz pierwszy znalazła się kompleksowa analiza mechanizmu rozpadu TU 154 M oraz możliwe przyczyny tego zdarzenia. Według australijskiego naukowca najmocniejszym dowodem, na to, iż samolot uległ katastrofie w wyniku wybuchu jest duża ilość odłamków, które nie powstają w żadnej innej niż wybuch sytuacji:

„Wyobraźmy sobie pojemnik, jak np. stalowa beczka, użyty do celów doświadczalnych. Beczka jest wypełniona wodą, której ciśnienie stale rośnie. W pewnym momencie beczka pęka. Jeśli ciśnienie rosło powoli, pękniecie jest typowo wzdłuż jednej linii. Jeśli natomiast ciśnienie wzrasta gwałtownie, beczka może rozpaść się na kilka części. Jeśli zamiast wody włożymy do beczki ładunek wybuchowy, to im więcej tego materiału jest, tym na więcej części beczka się rozpadnie. Przy silnym (lub dużym) ładunku, fragmenty beczki będą miały bardzo różne rozmiary. Najmniejszy może mieć 2 cm2, a największy będzie znaczną częścią beczki. Te małe kawałki nazywamy odłamkami. Są one charakterystycznym skutkiem działania materiałów wybuchowych. Jedyna inna możliwość wytworzenia odłamków z konstrukcji lotniczych to uderzenie o sztywną przeszkodę z dużą prędkością. Sztywnej przeszkody w omawianym wypadku nie było, a 270 km/h jest niedostateczną szybkością, by powstały odłamki”.

O eksplozji, jako głównej przyczynie katastrofy świadczy także rozprucie segmentu kadłuba z charakterystycznym rozwarciem i wywinięciem krawędzi pęknięcia, zaś stopień rozwarcia blach kadłuba jest miara energii materiału, który eksplodował. (zdj.nr 1)

Tezy doktora Szuladzińskiego poparł też inny naukowiec doktor Wacław Berczyński, który podkreślił, iż oficjalnej wersji katastrofy przeczą wyrwane nity, które widać na wielu zdjęciach. (zdj. nr 2)

Dlaczego nity są swoistym corpus delicti?

Otóż każdy z nitów przenosi minimum 150 kilogramów obciążenia, a na fragmencie poszycia, do którego  naukowiec się odnosił (zdjęcie powyżej) tych nitów jest około 20, co prowadzi do wniosku, że siła potrzebna do wyrwania tego fragmentu musiała wynosić minimum 3 tony. Według Berczyńskiego ta wartość byłaby niemożliwa do osiągnięcia w wyniku  uderzenia w ziemię.

Przesłanek pozwalających wysnuć hipotezę o eksplozji, jako głównej przyczynie katastrofy smoleńskiej jest bardzo dużo, nie sposób przytoczyć wszystkich, choć wiele z nich można znaleźć w przywołanym wyżej opracowaniu doktora Szuladzińskiego , ale nie tylko tam.

W październiku 2013 roku odbyła się II Konferencja Smoleńska, w ramach której kilkudziesięciu naukowców reprezentujących rożne dziedziny przedstawiło wyniki swoich badań dotyczących przebiegu i skutków katastrofy smoleńskiej. Jednym z ciekawszych referatów zaprezentowanych podczas II KS był referat profesora Andrzeja Ziółkowskiego  „Badania eksperckie metalowych szczątków TU 154 M”.[2] W swoim niezwykle interesującym i merytorycznie udokumentowanym wystąpieniu profesor Ziółkowski w sposób nie pozostawiający wątpliwości udowodnił, iż pierwotną techniczną przyczyną katastrofy smoleńskiej była eksplozja lub szereg eksplozji.  Według naukowca z PAN samolot nie upadł jako zintegrowana konstrukcja, gdyż właśnie wybuch sprawił, iż maszyna uległa defragmentacji jeszcze nad ziemią.

Co świadczy o takim przebiegu wydarzeń?

Profesor Ziółkowski w swojej prezentacji odwołał się do literatury przedmiotu, pokazując charakterystyczne ślady, jakie pozostawia na metalowej konstrukcji eksplozja i porównując je z tymi, które widać na zdjęciach szczątków TU 154 M. Otóż są to dość specyficzne obrażenia, w postaci  tzw. „płatków”  powstających w chwili, kiedy wybuch ma miejsce blisko poszycia (tzw. „kwiat wybuchu) (zdj. nr 3),  „kolców”  (zdj. nr 4),czy wreszcie powybuchowych wywinięć ( z ang. curling) (zdj. nr 5), efektów na krawędziach w postaci naprzemiennych nachyleń pod kątem 45 stopni, a także marszczeń i złogów matalicznych.

Te wszystkie ślady stanowiące, jak to ujął profesor Ziółkowski, podpis uwierzytelniający wybuchu, można bez trudu odnaleźć na zdjęciach elementów TU 154 M.

Ważną przesłanką przesądzającą o prawdziwej przyczynie rozpadu tupolewa w dniu 10 kwietnia 2010 roku jest także sposób rozerwania kadłuba. Rozerwanie nastąpiło wdłuż osi podłużnej, co przeczy temu, iż samolot upadł, jak chcą oficjalne raporty, jako zintegrowana konstrukcja. W takim wypadku zniszczenia przebiegałyby w poprzek, a nie wzdłuż osi, co wynika wprost z praw fizyki.

Nie można przy tej okazji nie przywołać choćby kilku relacji świadków dramatu polskiej delegacji, którzy w tych pierwszych dniach mówili wprost o wybuchach poprzedzających upadek samolotu. Mówił o tym Sławomir Wiśniewski przed Zespołem Parlamentarnym:

„[…]usłyszałem taki łomot (…) łup, takie lekkie nawet było, ciut, drżenie ziemi i za chwilę była, był słup ognia. Taki typowy jak, powiedzmy sobie, można to na filmach oglądać, eksplozji samolotu. Dla mnie się wydało to dziwne, że słup ognia, tego dymu, jest stosunkowo niewielki” .

„Po tym, jak samolot wyłonił się na chwilę z mgły, to był to moment, kiedy zaryczały silniki, powstał silny oślepiający błysk. Po tym błysku obserwowałem samolot przez 1–2 sekundy, próbował nabrać wysokości”.

(Aleksiej Żujew – mieszkaniec Smoleńska)

 „W pewnym momencie usłyszałem, że silniki zaczynają wchodzić na zakres startowy, tak jakby pilot chciał zwiększyć obroty silnika, a tym samym wyrównać lot lub przejść na wznoszenie. W tej chwili zastanawiam się, co mogło ich skłonić do takiego działania. Po dodaniu obrotów po upływie kilku sekund usłyszałem głośne trzaski, huki i detonacje”.

(Artur Wosztyl, pilot Jak – 40)

„Nagle usłyszałam taki grzmot, jakby coś wybuchło. (…) Wie pan, jakby wybuch”.

 (Anna Nikołajewa-Nosarczuk, mieszkanka domu przy ul. Kutuzowa, którego okna skierowane są w stronę miejsca katastrofy, była 300 metrów od miejsca upadku) 

„Słyszę dziwny dźwięk, nietypowy dla lądowania, taki świszczący. Samolotu nie było widać, tylko zarys. Ogon tylko widziałem. Poczułem, że coś si ę stanie. I takie maleńkie, jakby od komety, takie coś. (…) Mgła była wszędzie dookoła, a za ogonem taki płomień na 5 metrów . (…) Ogon był w pozycji normalnej.

 (Rustam NN, pracownik Hotelu „Nowyj”, był 300 metrów od miejsca upadku) 

„Przyjechałem może 15 minut przed tym wydarzeniem. Zobaczyłem samolot, który leciał bardzo nisko. Ewidentnie było coś nie tak. Zaczął ścinać czubki drzew i tam w oddali usłyszeliśmy duży huk – jak wybuch bomby”.

 (Marif Ipatow, był przy garażach 300 metrów od miejsca upadku) 

„Samoloty tutaj lądują często i jesteśmy przyzwyczajeni do ich dźwięków. Ten samolot lądował z przerywanym szumem silników i głośnymi trzaskami . (…) Przechylał się raz w jedną, raz w drugą stronę, potem upadł [ pokazuje dłoni ą, jak samolot przechylał si ę na boki].

(Dmitry Zakharkin vel Janis Ruskuł [w rosyjskojęzycznej edycji wypowiedzi dla państwowej agencji informacyjnej RIA Novosti przedstawiony pierwszym a w anglojęzycznej wersji drugim nazwiskiem], miał być przy garażach 300 metrów od miejsca upadku) 

„Ten dzień zapadnie w mojej pamięci do końca życia. Na własne oczy widziałem katastrofę. Do tragedii doszło przed moim własnym domem. Mieszkam zaledwie 400 metrów od miejsca katastrofy. W sobotę rano byłem przed domem. Nagle usłyszałem straszny huk . Na zamglonym niebie pojawił się samolot. Samolot jak samolot- pomyślałem. Mieszkając kilkaset metrów od lotniska, do takiego widoku można się przyzwyczaić. Jedno mnie jednak zdziwiło – w pewnej chwili ten huk po prostu zamarł. Dosłownie na ułamek sekundy nad lasem zawisła grobowa cisza. Odwróciłem głowę i zobaczyłem spadający samolot. Nogi się pode mną ugięły. Po chwili rozległ się okropny huk i wśród drzew pojawiła si ę łuna ognia. (...) Nie mogę uwierzyć w to, co się stało. Zwłaszcza, że tragedia ta wydarzyła się na moich oczach, tuż przed moim domem.”

(Siergiej Wandierow, stał na podwórku swojego domku jednorodzinnego około 800 metrów od miejsca upadku)

 

[1] http://smolenskcrash.com/smol_conf/dane/raport-szuladzinski.pdf

 

[2] http://www.konferencja.home.pl/przebieg2/13.flv

Zobacz galerię zdjęć:

zdj.nr 2
zdj.nr 2 zdj. nr 3 zdj. nr 4 zdj. nr 5
Martynka
O mnie Martynka

Nowości od blogera

Komentarze

Inne tematy w dziale Polityka