Jan Herman Jan Herman
1688
BLOG

„Wybaczę, ale…” (książka Mateusza Piskorskiego pisana za kratami - recenzja)

Jan Herman Jan Herman Literatura Obserwuj temat Obserwuj notkę 38

Można sobie wyobrazić Dra Mateusza Piskorskiego, piszącego w areszcie książkę. Ma tam dużo czasu. Rzeczpospolita Polska – którą kocha tak bardzo, że bardziej może kochać tylko idee socjalizmu i wartości patriotyczne – ufundowała mu długie wczasy, trwające już prawie dwa lata.

Mateusz został osadzony pod tak bzdurnymi zarzutami, jak szpiegostwo na rzecz Rosji, Chin, Iranu, jak geszefciarstwo (źródło aktywności założonej przez niego partii Zmiana), działanie na szkodę Polski (poprzez swój jawny sprzeciw wobec globalnych poczynań USA). Całość postępowania utajniono (początkowo nawet przed samym „zainteresowanym”).

Mateusz zwyczajnie „siedzi”, bez wyroku, bez aktu oskarżenia. Bo dwa lata to nie żaden tymczasowy areszt, tylko zwykły pierdel. Skazał go nie-wiadomo-kto, nie-wiadomo-za-co.

Mateusz siedzi tak bardzo i tak tajnie, że żadna wieść o nim nie umie się wydostać poza stęchłość murów. Więc autorytety śpią spokojnie: nie dochodzi do nich brzęk łańcuchów i skowyt duszy. Amnesty International nie podejmie żadnych kroków w tej sprawie, bo osoby postronne nie mają dostępu do dokumentów, a bez nich „skąd wiadomo, że on w ogóle siedzi…”?

Szkody na jego kondycji, poniesione w wyniku wydobywczo-prewencyjnego przetrzymywania go w zamknięciu – są zapewne nie do nadrobienia.

A jednak Mateusz jest wielkoduszny, gotów jest pojednać się z oprawcami, ale stawia warunek: tym warunkiem jest Polska. Przyjazna ludziom, obywatelska, sprawiedliwa, demokratyczna.

 

*             *             *

I ciekawostka: od jakiegoś czasu Mateusz jest wymieniany jako kandydat w wyborach na urząd Prezydenta Warszawy. Kandydat nieoficjalny, wszak Państwowa Komisja Wyborcza nie ogłosiła jeszcze, nie „rozpisała” wyborów.

Dr Mateusz Piskorski jest politologiem, byłym znaczącym posłem (rzecznikiem ugrupowania niegdyś współrządzącego, założycielem partii, której sądy nie chcą zarejestrować z kuriozalnych powodów. Ma wszelkie kwalifikacje do tego, by kandydować, również moralne.

Ale jest oczerniany: słowa „szpieg-agent-profaszysta-proputinowiec-geszefciarz-aresztant”, nawet jeśli wzajemnie sobie przeczą – skutecznie obezwładniają mogących pomóc Mateuszowi polityków, społeczników, dziennikarzy, zniechęcają ich do pisania o jego prawie 2-letniej kaźni, w niczym niezawinionej, nie dającej się udowodnić.

 

*             *             *

Z tego co wiem – Mateusz wciąż pisze, może już nawet dokończył książkę wspomnianą w tytule tej notki. Kto go zna, ten wie, że ma „dobre pióro”, ma też dużo do powiedzenia Polsce i Społeczeństwu. Z „przecieków” powstała poniższa recenzja. Przedstawię ją pisząc „w osobie pierwszej”, tak jakbym pisał od siebie.

 

 

WYBACZĘ, ALE…

Wesołe jest życie aresztanta. Może wyżywienie nie jest aż tak wykwintne, nie podają win ani do ryby, ani do trufli (zresztą, trufli też nie podają) – ale za to nie podają też rachunków, niezmiennie odpowiadając: wszystko na koszt firmy, na zdrowie. To cieszy, bo z kasą u mnie nie najlepiej, choć podobno finansuje mnie mocarz wielkiego barbarzyńskiego państwa wschodniego. Nawet już nie wiem którego: Chin, Iranu, Rosji…

Niezłe są też te wszystkie koleżeńskie psikusy, jakie sobie robimy na spacerniaku albo przy innych okazjach. Echo, najzabawniejsze jest echo. Siedzimy wszak odizolowani od siebie przez całą dobę, a jednak wszelkie wiadomości, a choćby i żarty – rozchodzą się lotem błyskawicy. I wcale nie trzeba stukać w „klapę” (drzwi do celi), wystarczy pół słowa w miejscowym żargonie (nie wszyscy „grypsują”, ale zasady współżycia obowiązują wszystkich) – aby przez głuche korytarze poniósł się rechot. Głuche, bo jak to nazwać? Każde pomieszczenie i każdy korytarz, w którym nie ma pufiastych mebli, gdzie na ścianach zamiast Rembrandtów i Warhol’ów są gołe tynki, gdzie podłóg nie zdobią dywany, a okien nie zdobią draperie – więc każde takie więzienne pomieszczenie ma tę właściwość, że dźwięki nabierają osobliwego, histerycznego pogłosu.

 

*             *             *

Czytam dużo. A potem myślę. Jestem co-nieco zorientowany w naukach politycznych (doktorat pisałem wszak sam, bez niczyjej pomocy), więc bawię się lekturami opisującymi rozmaite ściemy i szalbierstwa, czasem niewinne, czasem poważne i znaczące.

Mistrzem ściemy był – i nadal jest – Stanisław Lem. Polak, krakus. I jego apokryf „Doskonała próżnia”. Pan Stanisław miał tyle pomysłów na fajne książki, że pojął, iż wszystkich nie zrealizuje. Więc – korzystając ze swojej popularności pisarskiej – napisał recenzje tych pomysłów, tak jakby one były już napisanymi faktycznie książkami. I wielu w to uwierzyło.

Uwierzyli na przykład w istnienie nieistniejącej książki „Perycalipsis” nieistniejącego Joachima Fersengelda, przez co łyknęli istnienie „projektu, mającego na celu opanowanie zalewu dzieł i idei, niemających większego znaczenia: opiera się on na systemie dotacji dla osób, które niczego nie projektują i nie wymyślają, co ma nakłonić do tworzenia tylko prawdziwych altruistów”.

Też bym uwierzył. Bo czyż Polska nie jest we władaniu polityków różnej „barwy”, którzy dla picu każą swoim wyznawcom bawić się wciąż w „ślepą babkę”? Powstają organizacje, konkursy, manuale – których jedynym zadaniem jest jałowe, bezpłodne przepuszczanie pieniędzy z kąta w kąt, ale rzeczywistą ich rolą jest zająć ludzi byle czym, aby nie zawracali głowy „poważnym ludziom”, preparującym rzeczywistość wedle własnej sztancy, bez oglądania się na to, co o tym wszystkim myśli, jak to czuje, czego rzeczywiście potrzebuje „ciemny lud”.

Daje się więc ludziom „wielki banalny serial” (patrz: Guy Debord, „Społeczeństwo spektaklu”), a za kulisami robi się swoje. I tylko czasem się wzywa tych ludzi do urn wyborczych: zagłosujcie, a będzie jak w waszym serialu…

Jak można było – zastanawiam się czytając recenzyjny żart na temat nieistniejącej „Perycalipsis” – aż tak zafałszować społeczny spazm Solidarności, że zamiast Samorządnej Rzeczpospolitej wprowadzono „dyktaturę kapitału”, a wraz z nią nieludzką zasadę „zwycięzcy nikt nie rozlicza”?

Siedzę tu, „pod celą”, za sprawą „ludzi Kaczyńskiego”. Ale przecież to akurat Kaczyńscy, doktorzy prawa (Jarosław: „Rola ciał kolegialnych w kierowaniu szkołą wyższą”, Lech: „Zakres swobody stron w zakresie kształtowania treści stosunku pracy”) – wykazywali dużo rezerwy do projektów zastąpienia gospodarki nakazowo-rozdzielczej wilczym rwactwem biznesowym, do projektów zastąpienia „kierowniczej roli Partii” – siecią zarządów administracji terenowej udających samorządność, ale w pełni i bezpośrednio podległych Rządowi.

Więc ja „kaczorom” wybaczam ich zapał rewolucyjny i związane z nim moje kłopoty osobiste. Należą oni (dziś, współczuję, już tylko Jarosław) do zwycięskiej drużyny dysydentów PRL, opozycji demokratycznej, ale w ramach tej drużyny przegrali walkę o samorządne obywatelskie społeczeństwo, stając się później „przeklętymi faszystami”. Dorwawszy się ostatnio znów do władzy – próbują bezeceństwa 30 lat Transformacji zniwelować w przysłowiowe dwa dni, dwie noce raczej. Walcząc o Ludzi – zakuli tych Ludzi w swoje jarzmo, zastawili na samych siebie pułapkę. No, głupie to jest, choć staram się ich zrozumieć: wszak prywatyzacyjno-sitwiarska lawina, pomalowana na błękit europoidalny, lukrowana swobodami oczywistymi w XXI wieku, jest totalna nie od wczoraj, tylko od 1989.

Są zresztą granice zrozumienia. Bo „wojna błyskawiczna o Państwo” (w tym o trybunały, sądy, mega-firmy, giga-urzędy) – to jedno. Ale teraz, kiedy Transformatorzy już otrząsnęli się z szoku przegranej 2015 – jest czas na przypomnienie swoim przyjaciołom z opozycji demokratycznej, że swego czasu żagiew Solidarności wzniecono przeciw autorytaryzmowi, przeciw wyzyskowi, przeciw sitwom nomenklaturowym, przeciw jedynomyślności. Tu już nie ma miejsca na „wojnę błyskawiczną”: tu trzeba przekonać Ludzi, Społeczeństwo, Naród – że mogą codziennym czynem, robieniem „po swojemu”, udowodnić swoją Obywatelskość. Są Suwerenem, zdolnym samodzielnie – w społecznościach lokalnych – ogarnąć swoje sąsiedzkie sprawy.

Żadna władza, zwłaszcza centralna – nie zastąpi Obywateli w znajomości spraw lokalnych i w czynieniu tych spraw lepszymi niż są.

 

*             *             *

Inna zrecenzowana przez Lema „fałszywka” – to książka „Idiota”, autorstwa niby-autora Gian-Carlo Spallanzani ‘ego. Opowiada ta recenzja o dziecku niepełnosprawnym umysłowo, nierozgarniętym. Ale mającym taką magiczną właściwość, że sam fakt opiekowania się dzieckiem powoduje automatyczny wzrost inteligencji rodziców, aż stają się genialni. Widząc tę magię – rodzice sami przed sobą udają, że ich dziecko też jest geniuszem.  

No, i znów mam powody do przemyśleń. Dowolna władza w Polsce ma do Ludności stosunek rodzicielski: uważa prostych ludzi za nierozgarniętych w „sprawach najważniejszych” (czyli politycznych), ale jednocześnie każdy przejaw mądrości ludowej, każde dzieło odkrywające coś nowego – pilnie jest przez władzę śledzone. Warto – na przykład – zauważyć książkę Rogera R. Hocka, wydaną w Polsce pod tytułem "40 prac badawczych, które zmieniły oblicze psychologii" (2003).

Książka ta pokazuje każdemu, kto chce widzieć, jak można manipulować człowiekiem i całymi społecznościami: jak z niewinnego humanisty uczynić oprawcę bliźniego, jak z demokraty stworzyć tyrana, jak trzeźwego obserwatora przepoczwarzyć w głosiciela bzdur i oczywistych nieprawd.

My wszyscy czytamy tę książkę jako ciekawostkę. Za to animatorzy Transformacji (ci „nasi” i ci „zagraniczni”) stosują zalecenia tej książki w praktyce, nic nikomu zresztą nie mówiąc. Manipulują nami, ot-co! Inteligencja dzielnej opozycji demokratycznej jakoś tak przygasła, i w większości stała się owa inteligencja wiernym i pilnym, ale przymulonym naśladowcą obalonej Matki-Partii w ogłupianiu ludzi, co pozwala „demokratycznej władzy” – zastępować Społeczeństwo we wszystkim co istotne, wiedzieć lepiej od Narodu, czego mu potrzeba, wmawiać mu towary, usługi, pełne witryny, demokratyczne święta, łże-rynkowość, dobrobyt zza szklanej szyby i podobne „fistaszki”, na koniec okradać ze wszystkiego udając że przecież obdarowują – no i cały czas chwalić Obywateli, jacy to oni mądrzy, odważni, obalili komunę, prześcigają Europę swoją „zielono-wyspowością”, itede, itepe, blablabla.

Więc ja „kaczorom” wybaczam ich zajadłość w zwalczaniu Transformatorów i niecnot transformatorskich, nawet jeśli sam odpryskowo i niewinnie dostaję sójkę w bok, ale przypominam, że lincz i nagonka to paskudny i podły sposób przywracania ładu w życiu publicznym, który może zresztą powrócić do „nadawcy”, co właśnie widać na „totalnej” ulicy, w mediach, nawet w Parlamencie.

 

*             *             *

Jeszcze jedną wspomnę niby-recenzję niby-książki. Nieistniejący autor Raymond Seurat ponoć-napisał dzieło literackie "Toi" (co po francusku oznacza „Ty”). To bardzo ciekawa i pouczająca recenzja. Opowiada o pewnym pisarzu, który traktuje swoich czytelników jak lubieżników ksiązkowych. Pisarz ten mówi, że cały świat literatury to w rzeczywistości publiczny dom uciech, w którym każdy może się oddawać breweriom przez siebie upodobanym: kryminały, opasłe tomy przygodowe, krótkie ekstazy nowel i opowiadań, rymowane i „białe” uniesienia poetyckie, podglądactwo historyczne i polityczne, raz na jakiś czas łzawe romanse. Publiczne buduary zaspokoją każdego, byle nie wracał do szarej codzienności i nie starał się w niej gospodarzyć.

I czytelnicy na to się skwapliwie godzą. Dowartościowują się zaliczonymi lekturami, wypełniają swoją wyobraźnię duchami bohaterów literackich i ich dokonaniami oraz słowami. Efekt – przestają myśleć po swojemu, robić swoje, tylko jak szkraby „bawią się w normalne życie”, które – niespodzianka – nie jest normalne, bo zapożyczone z literatury.

Czyż nie tak samo wygląda nasza sytuacja w Polsce, która czyta średnio 0.78 książki na osobę rocznie…? Każdy z nas rozumie przecież słowo „narracja”. Opowieść o tym, co być może jest prawdziwe, ale nie zdziw się, jeśli okaże się, że to tylko opowieść.

Zewsząd spływają na nas opowieści. Reklamy opowiadają nam o towarach i usługach stworzonych tylko dla nas, konkretnych klientów, a do tego są tak tanie, że właściwie oferent dopłaca do nich. Ludzie zatrudniający nas w swoich wytwórniach zysków każą nazywać się pracodawcami (a to my dajemy im swoją pracę), a jeśli już nam wypłacają godziwy dochód, to uważają to za swoją wielką łaskawość kosztem własnego dostatku, w ich mniemaniu nie jest to podział dochodu wedle wkładu pracy w jego wytworzenie. Politycy obiecują nam cuda na patyku, a kiedy już damy się nabrać i ich wybierzemy – zasłaniają się artykułem Konstytucji, który brzmi: posłów-senatorów nie wiążą instrukcje wyborców. Co za bezczelność! To co ich wiąże? Dyscyplina partyjna?  Łapówki od mocodawców? Szantaż „darczyńców-ofiarodawców”? Po co nam wybory i całe to gminowładztwo, skoro wyborca nie może ani postawić kandydatowi zadań, ani wymagać od niego wykonania zobowiązań, np. pod rygorem odwołania?

 Więc ja „kaczorom” wybaczam ich zapał w stawianiu polskiej rzeczywistości z powrotem na nogi. Ale przypominam opowieść Waldemara Świrgonia, ludowca-młodzieżowca który dawno temu awansował do pozycji członka Biura Politycznego PZPR: mówił on aktywistom młodzieżowym: nie przesadzajcie ze swoją lewicowością, bo wedle globusa kto zbytnio się zapędzi na wschód – może odkryć poniewczasie, że wylądował na zachodzie. Ot, taka mądra chłopska uwaga (W. Świrgoń był naczelnym „Chłopskiej Drogi”).

Mówię zatem zza krat do Prezesa Jarosława: kręcąc rzeczywistością z zamiarem jej wyprostowania – bacz, by owa rzeczywistość nie chybnęła za bardzo w drugą stronę, by nie wykonała salta z półobrotem, byśmy wraz z nią nie wylądowali poza bezpiecznym lądowiskiem.

 

*             *             *

Teraz już ja, JH, recenzent książki Dra Mateusza Piskorskiego - od siebie.

W tym tonie napisana jest cała jego książka, pisana zza krat. Jest on w tej książce wierny swoim ideałom słowiańskim i patriotycznym z lat młodości i rozglądania się po świecie, jest w niej wierny oburzeniu na Transformację, oburzeniu spod znaku Andrzeja Leppera, jest w niej wierny programowi społecznemu i gospodarczemu założonej przez siebie partii Zmiana, jest wierny Społeczeństwu, a zwłaszcza Wykluczonym i Oburzonym, robionym przez kolejne rządy w bambuko. Jest wierny Ojczyźnie wyposażonej w suwerenność wobec każdego imperium, ze Wschodu i z Zachodu.

I nie za to jest przetrzymywany w areszcie. Podejrzewa, że prawdziwa inspiracja dla represji wobec niego przypłynęła zza Oceanu. Ufa, że „Kaczor” nosi w sobie nadal ten zawadiacki, rodem z „Dwóch takich co ukradli księżyc” – projekt „wielkiego uspołecznienia” Polski, oddania jej Narodowi-Społeczeństwu-Obywatelom. I przestrzega, że nie wszystko się da zrobić „na wczoraj”, że Człowiek i Obywatel to materia powolna, bezwładna: wymaga dokarmiania i dobrego słowa „nadzieja”, wymaga opiekuńczego zaopatrzenia – a na końcu tej drogi musi być Powszechna Prawdziwa Samorządność. Oddolna, nie gabinetowa.

Wsie, gminy, dzielnice, miasta, powiaty, regiony – mają się przeistoczyć w Osady Obywatelskie. Tylko w tej postaci zmiotą szalbierzy biznesowych mówiących wszelkimi językami, w tym naszym ojczystym, tylko w tej postaci zmiotą „warszawkę” dyktującą Krajowi, jak ma żyć, tylko w ten sposób stawią skuteczny opór globalnym mocarstwom, traktującym Polskę jako poligon i służbę zarazem.



Jan Herman
O mnie Jan Herman

...jaki jestem - nie powiem, ale poczytaj blog... Więcej o mnie znajdziesz w książce Wł. Pawluczuka "Judasz" (autor mnie nie zna, ale trafił w sedno). O czym jest ta książka? O zmaganiu się człowieka z własnym losem, wiecznością, z Panem Bogiem. O miłości, zdradzie, rozpaczy i ukojeniu. Saszka, prosty chłopak z białoruskiej wioski, po rewolucyjnej zawierusze, podczas której doświadczył wszystkiego, wraca w rodzinne strony i próbuje żyć tak jak inni. Ale kiedy spotyka samozwańczego proroka Ilię, staje się jego najwierniejszym uczniem i apostołem... Opowieść o ludzkich głodach - seksualnym i religijnym - o związkach erotyki i polityki, o tłumionej naszej prawdziwej naturze, o nieortodoksyjnej, gnostyckiej i prawosławnej religijności, tajemnicy i manipulacji wreszcie.................................................... UWAGA: ktokolwiek oczekuje, że będę pisał koniecznie o sprawach, które są "na tapecie" i konkurował na tym polu ze znawcami wszystkiego - ten zabłądził. Piszę bowiem dużo, ale o tym najczęściej, co pod skorupą się dzieje, a widać będzie za czas jakiś.

Nowości od blogera

Komentarze

Inne tematy w dziale Kultura