W ZSRR istnieje i udoskonala się jednolity system ludowego szkolnictwa, który zapewnia obywatelom wykształcenie ogólne i zawodowe, służy komunistycznemu wychowaniu, duchowemu i fizycznemu rozwojowi młodzieży oraz przygotuje ją do pracy i działalności społecznej.
artykuł 25 konscytucji ZSRR
Musze zostawić na boku niezwykle fascynująca dyskusję na blogu p. Eine, dotyczącą Fizyki i jej 'rozumienia' - cokolwiek miałoby to oznaczać - i odpowiedzieć na niektóre komentarze pod moim postem, jako, że są one... hmmm... bulwersujące?
1. Krytyka mojego posta oparta jest na dwóch filarach - pierwszy z nich to sprzeciw wobec definicji szkoły publicznej jako przedłużenia woli rodziców na instytucję społeczną.
Zacytujmy:
Jest to nieprawda w świetle odpowiednich ustaw z konstytucją włącznie. Nawet jeśli pominiemy prawny system państwa, to jest to nieprawda ,jako niezgodność z rzeczywistością : w kraju nie mamy trzech rodzajów placówek kształcenia : publicznych, państwowych i społecznych(niepublicznych, prywatnych).Uzywa się zamiennie nazw „publiczna’, „państwowa” na ten sam rodzaj placówki oświatowej
Primo - to, że się zamiennie nazw używa nie oznacza jeszcze, że jest to słuszne. Ja na przykład wyraźnie rozróżniam model szkoły państwowej od publicznej. Model szkoły państwowej mieliśmy w PRL'u (do którego nie tęsknimy), a myślę, że dałoby się jakoś uzasadnić, iż typowy model szkoły państwowej mamy we Francji.
Secundo: podałem przykład PRL'u ale od razu odrzucam tezę jakoby szkoła państwowa mogła być jedynie narzędziem totalitarnej indoktrynacji... Może natomiast system szkolny (w duchu pruskim) być narzędziem krzewienia postaw patriotycznych, państwotwórczych... instytucją unifikującą kulturową różnorodność poprzez narzucenie na przykład norm językowych, a także last but not least - źródłem etatystycznych kadr dla administracji (taki typowy model chińskiej szkoły cesarskiej - skądinąd skuteczny tani i wydajny). Są to wszystko - przynajmniej dla mnie, unikającego raczej postaw skrajnych - cechy raczej pozytywne. Moje credo - jak już je tu streszczałem polega na tym, że są rzeczy, których nie wybieram, ale to nie znaczy, że je jakoś odrzucam czy potępiam. Wybieram z różnych dobrych koncepcji najlepszą moim zdaniem dostępną. Szkoła państwowa moim zdaniem nie jest rzeczą złą.
Tylko, że Polskie prawo (w szczególności ustawa o ustroju szkolnym) absolutnie nie wskazuje na taki model szkolnictwa! Wręcz kiedy próbowano zaprowadzić niektóre z typowych postulatów szkolnictwa państwowego w polskiej szkole (patrz Roman G.) podniosło się larum ogromne i tabuny uczniów poczęły koczować pod gmachem MEN w oczekiwaniu na ciasteczka i wodę mineralną.
W polskiej szkole mamy pewne elementy, które wybitnie nie pozwalają na nazwanie jej 'państwową' - zamiast wpajać jedną normę kulturową pozwala się na rozmaite programy wychowawcze i przedmiotowe... na ścieżki i programy krzewiące lokalną kulturę... ba! Nawet normy językowej się nie utrwala, a za to pozwala na nauczanie języków i gwar lokalnych. Próby wprowadzenia do szkolnictwa wątków patriotycznych i państwotwórczych oprotestowano głośno. O etatyzmie trudno mówić - mamy niezależne szkolnictwo wyższe (do tego stopnia, że ludzie protestują kiedy policja wkracza do akademika żeby zamknąć dilerów narkotyków), które wybitnie nie chce poddawać się wytycznym MEN...
Zdecydowanie - zgodnie z zacytowanym komentarzem nie mamy w Polsce trzech rodzajów szkół. Mamy oczywiście dwa - prywatne i publiczne. Państwowych jako żywo nie mamy.
2. Prawdę powiedziawszy niezrozumienie dla idei sfery publicznej (jako umowy społecznej) jest w Polsce symptomatyczne. W podobny sposób jak szkolnictwo traktuje się na przykład służbę zdrowia. To znaczy publiczną opiekę zdrowotną traktuje się jak państwową. Ostatnio przebywałem w Poznaniu... tam prawie w ogóle nie ma już państwowych ośrodków opieki zdrowotnej (jest szpital MSWiA i tyle) za to kwitnie rynek prywatnych ZOZ. Oczywiście fakt posiadania prywatnego właściciela nie czyni jeszcze z ZOZ prywatnego ośrodka. NA ogół jest to ośrodek świadczący usługi w sferze publicznej... bo przecież nie liczy się właściciel tylko forma działalności!
Patrząc w ten sposób to w szkolnictwie w ogóle mamy znikomą ilość państwowych ośrodków... przecież większość szkół jest w rękach samorządów! Jeżeli dla Państwa (czytelników) coś, co jest własnością samorządu jest państwowe, to ja zaczynam rozumieć czemu ten kraj tak cienko przędzie... i pomyśleć, że to liberałowie (wnioskuję po wykresach) wypisują!!! Polskie szkolnictwo (poza kilkoma szkołami wojskowymi i morskimi) jest w całości zarządzane przez lokalne jednostki samorządu terytorialnego. Samorząd zwalnia lub zatrudnia dyrektorów, a oni nauczycieli. Samorząd przeznacza pieniądze na takie lub inne formy kształcenia - może zamykać lub otwierać klasy, albo i całe szkoły. Ustawa precyzuje jedynie ustrój szkoły, a i to niezbyt szczegółowo.
3. Podobnie jest z ustalanie programów nauczania. Każdy nauczyciel może stworzyć własny program nauczania i napisać własny podręcznik.
To jest nie cała prawda.Stworzony przez nauczyciela program nauczania dowolnego przedmiotu, wymaga uzyskania zgody na wprowadzenie go do praktyki nauczania w szkole publicznej od odpowiedniego urzędu nadzorującego. Nikt nie ma prawa w szkole publicznej uczyć czegokolwiek bez zgody odpowiedniego urzędu administracji oświatowej. O tym stanowi ustawa o państwowym systemie oświatowym
Istnieje pewna kontrola nad treściami zawartymi w podręcznikach (słaba) i procedura certyfikacji programów. Zapewniam jednak Państwa, że procedura ta kładzie główny nacisk na wymagania formalne, a nie na treści zawarte w programie (o programach wychowawczych to już w ogóle lepiej nie mówić...). Efekt jest taki, że jeżeli zagwarantuje się w programie materiał z podstawy programowej (a na to tak naprawdę się patrzy) to program przejdzie. W szczególności: jeśli doda sie jakiś materiał ponad podstawę programową to mało kto gotów jest go zakwestionować. Póki nie uczy sie o ufoludkach - praktycznei każdy program nauczania przejdzie.
Inaczej: do tej pory MEN był dość liberalny - dopiero zdaje sie Roman G. doprowadził do poważniejszych zmian w podejściu do procedur certyfikacyjnych... i zdaje się za to go wszyscy nie lubili... zabawne, nieprawdaż?
4. Pojawił się i inny głos w tej sprawie:
Otoz nie podzielam panskiego podejscia, jakoby szkole publiczna powinno sie traktowac jako "wlasnosc rodzicow" i to od wiekszosciowej opinii rodzicow zalezy, czego w szkole nalezy nauczac a czego nie nalezy.
Ja widze to odwrotnie: szkola publiczna - a przynajmniej przymus edukacji i narzucone przez panstwo obowiazkowe minimum programowe - to narzedzie OGRANICZAJACE WLADZE RODZICIELSKA nad umyslami dzieci w celu obrony ich WOLNOSCI.
Z tak postawioną tezą nie mogę się zgodzić z kilku powodów.
Po pierwsze: jeżeli przyjmiemy za dobra monetę stwierdzenie, że wychowywanie dzieci w jakimś światopoglądzie jest naruszeniem wolności dziecka, to dlaczego przymus edukacyjny (państwowy) nim nie jest? To znaczy: dlaczego większościowa decyzja rodziców (gdzie ja pisałem, że większościowa???) miałaby być bardziej totalitarna niż decyzja jakiegoś gremium specjalistów, którzy twierdzą, że wiedza lepiej czego na m trzeba?
Powoli wchodzimy w obszar argumentacji, który sam siebie sprowadza do absurdu! Zgodnie z takim tokiem myślenia najlepiej dla wolności dziecka byłoby, gdyby zabrać je od rodziców i umieszczać w specjalnym ośrodku, który zapewniałby indoktrynację światopoglądową i kształcenie wedle jedynie słusznych wytycznych. Wtedy przypadkowy, a prze to potencjalnie szkodliwy wpływ rodziców na dzieci zostałby zastąpiony naukowo potwierdzonym i słusznym procesem uodporniania intelektualnego na 'szkodliwe wirusy' religii, pseudonauki, etc...
Przecież właściwie sam fakt urodzenia sie dziecka w rodzinie religijne jest już dla niego szkodliwy! Przecież rodzice nie będą w stanie ukrywać przed dzieckiem własnej religijności! Prędzej czy później dziecko zauważy, że jego rodzice mają pewien światopogląd. Jeśli ten światopogląd miałby być zagrożeniem dla intelektualnej postawy racjonalistycznej, która została autorytatywnie (załóżmy) orzeczona jedyną słuszną, to należałoby dziecko odseparować od tych wpływów. Wydaje się, że najskuteczniej byłoby w ogóle zabronić katolikom, kreacjonistom czy ufologom mieć dzieci (albo dla bezpieczeństwa do razu sterylizować).
Że to przesada??? Ależ skąd! To racjonalny wniosek na podstawie chłodnej kalkulacji. Jeśli coś jest szkodliwe i narusza dobro dziecka (jakim niewątpliwie jest jego wolność) to powinno się usunąć przyczynę, najlepiej jak najwcześniej. Skoro nie pozwalamy rodzicom bić dzieci, bo to jest dla dzieci szkodliwe, to skoro religijność miałaby być dla dziecka szkodliwa powinniśmy jej tez zabronić.
Fałszywie brzmi postulat, że poza sferą publiczną rodzice mogą przekazywać dzieciom własny światopogląd, a szkoła ma przekazywać tylko ten certyfikowany (swoją drogą, przez kogo???). Przecież to czysta schizofrenia - a ona dzieciom nie szkodzi? To może pójść krok do przodu?
5. W zasadzie prowadzi nas to do kluczowego punktu dyskusji - szkołę zostawiliśmy już daleko za sobą, a dotykamy rzeczy być może najwazniejszej w tym cąłym zamieszaniu:
uwazam religie za twor obrzydliwy, zbyteczny i szkodliwy, wiec odczul bym spora satysfakcje gdyby przestala istniec lub przynajmniej jej wplywy na wladze i spoleczenstwo zostaly zredukowane.
Pominę na razie kwestię doboru przymiotników (a jest on wielce symptomatyczny) i zajmę się treścią. Otóż dyskusja zmierza w przewidzianym przeze mnie kierunku - mianowicie dyskutanci dokonują osobistej oceny światopoglądu religijnego i orzekają o jego szkodliwości.
Pomińmy na razie zasadność takiej, a nie innej oceny - to kwestia w dużej mierze przyjęcia subiektywnych kryteriów oceny, z którymi trudno jest dyskutować. Chciałbym jedynie zwrócić uwagę na fakt, że żyjemy w pluralistycznym (podobno) i demokratycznym społeczeństwie otwartym (cokolwiek miałoby to oznaczać). W takim społeczeństwie stykają się rozmaite światopoglądy, niektóre z nich wykluczają się nawzajem, i sfera publiczna powinna (podobno - tak czytałem na kilku blogach) zachowywać neutralność w materii przekonań o charakterze fundamentalnym. Tymczasem czytam, że:
Panstwo powinno ulatwiac cos przeciwnego - zdobycie przez dziecko antidotum na magiczno-pseudonaukowa indoktrynacje, antidotum w postaci rzetelnej, naukowej wiedzy i naukowego rygoryzmu rozumowania.
Pomijam już frazeologię, która więcej ma w sobie ideologii niż treści... A więc dokonujemy pewnego wyboru - w imię dobra ogółu wybieramy 'lepszy' system światopoglądowy. Uważamy, że państwo lepiej określi model wychowania dla dziecka, niż jego rodzice. Więcej: istnieje pewien model optymalny, a każdy inny powinien być przez państwo zwalczany.
Czy postulat o aktywnym zwalczaniu przez państwo (za pomocą państwowych instytucji nie wiedzieć czemu uparcie nazywanych 'publicznymi') pewnych typów światopoglądów nie jest przypadkiem sprzeczny z zasada pluralizmu? Czy to nie jest jakiś wychowawczy paternalizm. Już nawet nie pytam, kto ma decydować o szczegółach - przecież jasne, że będą to 'gremia naukowe' (odpowiednio bardziej 'naukowe') niż konkurencyjne gremia, które autorytatywnie wrzucimy do szufladki z napisem 'pseudonaukowe'.
6. A tak zupełnie uczciwie przedstawię teraz pewien sposób myślenia, który dokładnie odzwierciedla używane przez dyskutantów argumenty:
Moim zdaniem homoseksualizm jest zjawiskiem wysoce szkodliwym. W szczególności za rzecz niedopuszczalną uważam wystawianie dzieci na pewna gejowską indoktrynację - ma to miejsce w niektórych krajach Europy Zachodniej. Uważam, że to obrzydliwe i powinno być zakazane, a przynajmniej ograniczone.
Jeżeli ktoś bardzo chce to może swojemu dziecku coś takiego wbijać do głowy, ale na pewno nie powinno to mieć miejsce w państwowej szkole. Po to jest państwo, żeby w państwowej szkole nie było indoktrynacji homoseksualnej - państwo powinno tego zabronić w szkołach. Prywatnie i owszem - ale na pewno nie w publicznej szkole.
Jak widać jest to tekst doskonale zgodny z retoryką niektórych dyskutantów tylko jakoś tak niekoniecznie poprawny politycznie.
7. Niewątpliwie niektóre z powyższych wypowiedzi są wołaniem o totalitaryzm. Podejrzewam, że autorów niektórych z nich można by oskarżyć o szerzenie nienawiści na tle religijnym... Oczywiście byłby to pewien absurd, tylko że taki absurd działający w druga stronę nikogo do śmiechu nie skłania. Wygłoszenie podobnego poglądu jaki przedstawił tutaj np. p. Quasi na temat dowolnej grupy etnicznej lub powiedzmy mniejszości seksualnej spowodowałby w niektórych krajach podjęcie wobec mnie kroków prawnych.
Zastanawiam się nad tą schizofrenią. Osoby, które w ankietach politycznych wypadły jako zadeklarowani liberałowie w tej dyskusji lądują gdzieś w obszarze zarezerwowanym dla fundamentalistów islamskich. To prawdopodobnie oznacza, że albo te wykresy po prawej stronie mojego bloga są o kant d... potłuc, albo ktoś oszukiwał.
8. Zwrócę jeszcze uwagę na jeden fragment, do którego mam osobny komentarz:
uwazam religie za twor obrzydliwy, zbyteczny i szkodliwy, wiec odczul bym spora satysfakcje gdyby przestala istniec
Jest to rodzaj wypowiedzi, który nigdy nie przeszedł by mi przez gardło. Nie chodzi o użycie przymiotnika 'obrzydliwy'. Mnie tez pewne rzeczy napawają obrzydzeniem (choć w dyskusji staram sie o tym zapomnieć) i rozumiem, że ktoś może nad tym nie panować... Natomiast nie odważyłem się jeszcze nigdy napisać ani powiedzieć, że odczułbym satysfakcję, gdyby mój adwersarz przestał istnieć.
Z mojego osobistego punktu widzenia poglądy nie istnieją bez ludzi, którzy je głoszą. Potrafię sobie wyobrazić bardzo niewiele osób, których istnienie napawałoby mnie wstrętem - jakichś zbrodniarzy, psychopatycznych morderców może i owszem... dostrzegam jednak, że takich ludzi jest na ogół niewielu i trudno przypisywać ideom, a już zupełnie ludziom, którzy je głoszą, odpowiedzialność za działania takich wynaturzonych osobników. Tym samym więc niezwykle rzadko szafuję moją pogardą dla innych ludzi, których nie rozumiem lub z którymi się nie zgadzam (bywa, że fundamentalnie). Tym czasem tutaj na Salonie24spotkałem ludzi, którzy swoją pogardą dla pewnych inności obdarzają mnie niezwykle szczodrze. Pół biedy kiedy maski spadają i wychodzi z ludzi wulgarny prymitywizm... zdarzają sie jednak i tacy, którzy mogą imponować rygoryzmem intelektualnym i wyszukaną retoryką... a gardzą chętnie i soczyście.
Ma więc pewną prośbę do moich rozmówców - całkiem poważną, jak mniemam, więc niech też poważnie zostanie potraktowana - aby zauważyli, że oprócz wartości poznawczych istnieją także wartości moralne. Tytuł naukowy i bibliografia pod publikacją nie są jeszcze wyznacznikiem człowieczeństwa.
I znów ciśnie mi się na usta takie pytanie - kto bardziej zasługuje na szacunek: ten, kto jest uważany za prymitywa, ale ma w sobie wiele tolerancji dla inności, czy ten, co tolerancją wyciera sobie usta (a może i nie tylko), a gardzi swoimi adwersarzami?
* * *
Jest pewien pozytywny aspekt tej dyskusji - dzięki niej udało mi się wybitnie skompresować moje credo blogera...
do bólu logiczny
absolutnie przekonany o konieczności myślenia
* * *
Nie gardzę ludźmi
* * *
Moje poglądy:
Moral Politics - lepsze przybliżenie
Political Compass - gorsze przybliżenie
By courtesy of Jacek Ka.
* * *
Mała prywata:
poszukuję kogoś, kto jest w stanie sprzedać mi klingę dobrej jakości (dwuletnia gwarancja na UŻYWANIE do walk). Najchętniej rapier lub pałasz, względnie lekka szabla.
Nowości od blogera
Inne tematy w dziale Kultura