Przyjechawszy, odkryłem istnienie internetu na kwaterze. Cóż robić, strząsnąwszy z sandałów proch podróżny, rozpakowawszy się i zainstalowawszy na poddaszu (czyli pristreszku po tutejszemu), przystąpiłem do eksploracji ulubionych blogów salonu. O żonie, pracy - mogę swobodnie zapomnieć, o salonie - nie da się. Jako żywo, czegoś do niego dodają, jak zauważył był jeden z blogerów.
Następnego dnia rano - jak w tytule. Co prawda mówiłem sobie: "Upał jest, zmieniłeś klimat, ostrożnie zaczynaj!", ale co tam! Ruszyłem w Niżnie Tatry, żeby uspokoić Wewnętrznego Demona. Podjechałem do Liptowskiego Jana i już ok. 9.00 byłem w drodze. Doliną Jańską - do wylotu Doliny Staniszowskiej. Otwarli tam (niedawno chyba) Jaskinię Staniszowską do zwiedzania, ale mnie jaskinie niespecjalnie bawią, Ciemno, ciasno i błocko.
Zacząłem podchodzić na Przełęcz Staniszowską ok. 10.00, z mocnym postanowieniem zachowania rozsądku. Upał był nieznośny, choć w cieniu dawało się wyczuć lekką bryzę. To miła właściwość dolin i żlebów. Ale 30 st. swoje robi - po 40 minutach człowiek z lekka przestaje funkcjonować. Przystanąłem przy ocienionym paśniku dla tutejszych jeleni i postanowiłem wchłonąć jakąś bułkę, a następnie powoli zejść, co też uczyniłem. Ale na swe nieszczęście postanowiłem jeszcze raz spojrzeć w górę, ku przełęczy:

No i jak tu zejść? Jak nie zapłakać nad pięknymi okolicznościami przyrody? Mus było iść, choć nowe buty dawały się we znaki. I tak gdzieś około kwadransa na 12 stanąłem na przełęczy, po krótkim, ale stromym podejściu przez las.
A oto ostatni widoczek przed wejściem w ten las:

Skoro się stanęło w punkcie A, to trzeba było udać się do punktu B - przecież nie będę wracał tą samą drogą! Obrałem kierunek na Smrekowicę - spory, rozłożysty grzbiet, dominujący z jednej strony nad Liptowskim Janem, a z drugiej - nad Liptowskim Hradkiem. Wysokość bezwzględna - 1285 m npm. - nie poraża, ale zestawiona z poziomem wyjściowym 670 m npm. daje ładne 600 m przewyższenia z górką.
Drogę od Przełęczy przez cały grzbiet Smrekowicy pokonałem w godzinę z niewielkim okładem. Okład był poświęcony głównie na uzupełnianie płynów w wysychającym stopniowo organizmie. Zejście stromym, niewygodnym północnym zboczem góry zajęło kolejne 40 minut, zaś po następnych 30 minutach osiągnąłem parkovisko po Hotelem Ďumbier, gdzie czekał na mnie wierny kompan mej podróży, samochód marki Czerwona Strzała.
Bilans strat przedstawiał się następująco: udar cieplny z częściową utratą przytomności i pamięci, obie stopy obtarte w nieoczekiwanych miejscach oraz nieokreślone wrażenie przyszłych zakwasów w nogach. Na szczęście obmycie twarzy i innych wystających części ciała w pobliskim strumyczku przywróciło z lekka zachwianą równowagę psychiczną. Do domu! Obmyć grzeszne zwłoki, przyjąć pokarm doczesny wraz ze słuszną ilością wody, a na koniec dnia - uzupełnić elektrolity flaszką dobrego, ciemnego Złotego Bażanta.
I wyobraźcie sobie - dziś obudziłem się z cholernym (excuse my French) bólem głowy, ale bez żadnych zakwasów. Opłaca się pobiegać od czasu do czasu!
Zbiera się na burzę. Może już jutro upał zelżeje...
Najgorszego sortu sierota po Unii Wolności, a ostatnio także po Konstytucji i demokratycznym państwie prawa.
Nowości od blogera
Inne tematy w dziale Rozmaitości