U kresu roku 2010 pragnę zadać dramatyczne pytanie: jak to u licha możliwe, że polityczny grunt zatrząsł się z całą siłą a dwie największe partie wciąż trwają nienaruszone?
Kiedy patrzę na to, jak w mijającym roku rozkładało się poparcie wyborców dla głównych sił politycznych dochodzę do wniosku, że w gruncie rzeczy nic się wielkiego nie wydarzyło. Ot, nudne 12 miesięcy, które można byłoby wręcz wyciąć z kalendarza.
Platforma Obywatelska w trzecim roku rządów utrzymała stabilne, wysokie poparcie, a nawet dorzuciła jeszcze kilka punkcików. Startowała w styczniu z poziomu 48 procent, a dziś niektóre sondaże wskazują nawet na 54-procentowe poparcie. Jeśli z takim wynikiem wygra przyszłoroczne wybory, będzie mogła sama rządzić i gmerać przy konstytucji. Z punktu widzenia podwładnych Tuska – pyszna perspektywa.
PiS, największa partia opozycyjna, w styczniu miała 28 procent, w grudniu notuje ledwie dwa punkty procentowe mniej. A więc także stagnacja, tyle że na niższym, niezbyt satysfakcjonującym poziomie. Szansy na skok w górę nie widać, ale też kompletna degradacja partii Kaczyńskiego raczej nie grozi. Przynajmniej jeszcze nie teraz.
Sondażowe porównanie styczeń – grudzień kreuje więc obraz roku spokoju i monotonii. Wiemy jednak wszyscy, że opis ten nie odpowiada rzeczywistości. Bo rok 2010 był bezprecedensowy, naznaczony tragiczną katastrofą smoleńską, a uzupełniony o wydarzenia mniejszej wagi, choć także istotne z punktu widzenia obserwatora polityki.
Więcej, wydarzenia 2010 roku z pewnością mogłyby zatopić nie jeden rząd, pogrzebać nie jedną partię, zdyskredytować w oczach opini publicznej nie jedną opozycję. A jednak nic takiego się nie wydarzyło.
Afera hazardowa? A co to takiego. Harce czołowych polityków PO wokół ustawy hazardowej nie sprawiły, że partia Tuska została obgryziona z cennego poparcia na dłużej niż kilka tygodni.
W sumie można zrozumieć: afera jakaś taka naciągana, a poza tym szybko zamieciona pod dywan. Nie sposób jednak pojąć tego, w jaki sposób Platforma broni się w sondażach przed regresem finansów publicznych, który męczy nas nie od dziś. Dług publiczny niebezpiecznie zbliża się do konstytucyjnej granicy 55% PKB, system emerytalny trzeszczy w posadach, a rząd podniósł VAT i przymierza się do kolejnych podwyżek. Mimo to słupki poparcia PO ani drgnęły.
Drgnęły nieznacznie z innego powodu. Katastrofa smoleńska spowodowała, że nagle politycy i komentatorzy obwieścili polityczny „reset”. W takich warunkach możliwe było wszystko, nawet zamiana miejsc PO i PIS na szczycie sondażowych rankingów. Okazało się jednak, że mowy o „resecie” można włożyć między bajki. PO w najgorszym okresie, na przełomie czerwca i lipca notowała 43 procent poparcia. Wówczas różnica między dwiema największymi partiami była najmniejsza. Ale przełomu nie było – wszystko z czasem wróciło do normy, a wybory prezydenckie padły łupem Komorowskiego.
Na koniec słowo o PiS. Tutaj także mamy do czynienia z przedziwną nieśmiertelnością. Szczególnie druga połowa minionego roku stanowiłą dla partii Kaczyńskiego spore wyzwanie. Najpierw okazało się, że kampania prezydencka była tylko szopką, przedstawieniem wilka w przebraniu czerwonego kapturka. Jarosław Kaczyński (wilk) gdy zrzucił z siebie fałszywą maskę co prawda stracił w sondażach sporo (prawie 20 procent), ale utrzymał się na powierzchnii. Wewnątrzpartyjny konflikt i secesja kilkunastu polityków na czele z Joanną Kluzik-Rostkowską także nie przybiła ostatniego gwoździa do trumny PiS. Wygląda więc na to, że takich gwoździków będzie trzeba przybić więcej, a pogłoski o politycznej śmierci Kaczyńskiego i spółki były przedwczesne.
Rok 2010 to więc kolejna odsłona chocholego tańca w wykonaniu PO i PiS. Żelazny uścisk trwa i żadnej z partii nie pozwoli zginąć. Dlaczego? Nie powiem, bo nie wiem. Domyślam się tylko, że kolejny rok będzie podobny.
Inne tematy w dziale Polityka