To już 10 dzień libijskiej rewolucji. Końca nie widać, a im dalej w las, tym bliżej do wariantu ostatecznego, międzynarodowej interwencji.
Krew leje się w Libii strumieniami, a końca krwawej jatki nie widać. Przeciwnie – Libia stoi przed groźbą wojny domowej i kompletnej ruiny. Na razie podział jest jeden: z Kadafim, albo przeciw Kadafiemu, ale pod powierzchnią drzemią wciąż aktywne plemienne nienawiści, które w każdej chwili mogą eksplodować.
Na wschodzie Libii państwo Kadafiego już nie istnieje, a na horyzoncie nie pojawia się żadna spójna organizacja polityczna, która mogłaby zapełnić tę pustkę. Teraz anarchia, ale co potem? Wojna domowa?
Część obserwatorów odpowiada – może armia, tak jak w Egipcie. Porównanie niestety mocno chybione. Libia to nie Egipt, Kadafi to nie Mubarak, a armia egipska to nie armia libijska. W przypadku wojskowych z Trypolisu nie ma mowy o żadnej spójnej całości. Rewolucja najlepiej pokazała, że w przypadku kryzysu armia rozpierzcha się na cztery wiatry. Część żołnierzy wsparła Kadafiego, część opowiedziała się po stronie rewolucjonistów.
To może międzynarodowa interwencja zbrojna i powtórka z Iraku? Tutaj warto zapytać: jaka jest największa akceptowalna przez Zachód liczba ofiar? 20, 50, a może 100 tysięcy?
Póki co jest ich kilka tysięcy, a USA i spółka biernie przyglądają się rozpędzonemu licznikowi ofiar.
I prawdopodobnie przyglądaliby się jeszcze długo, gdyby nie fakt, że trwała destabilizacja Libii będzie miała niebagatelne skutki dla światowych gospodarek. Za baryłkę ropy Brent już teraz trzeba płacić 120 dolarów, a będzie pewnie jeszcze gorzej. Jeśli wojna potrwa kolejne kilka tygodni, nie pomoże zamrożenie szwajcarskich kont Kadafiego ani też embargo na dostawy broni. Rynki finansowe staną w obliczu kolejnego kryzysu.
Nie pomoże drenowanie saudyjskich złóż, trzeba będzie ustawić do pionu przewrócony element domina. Czyli interwencja, w ostateczności, ale jednak możliwa.
Inne tematy w dziale Polityka