Maria_z_Warszawy Maria_z_Warszawy
33
BLOG

Z perpsektywy pacjenta

Maria_z_Warszawy Maria_z_Warszawy Polityka Obserwuj notkę 4

Zrządzenie losu - wyrok prawie (?) w postaci wiedzy o chorobie spowodował, że na czas jakiś opuściłam świat wolnych, oddając się dobrowolnie we władzę umundurowanych lekarzy; czytaj: szpitala. Zupełnie nieważna się stała strawa dnia codziennego w postaci podsłuchów, konferencji prasowych na wizji i przez telefon, nudą wiało z każdego tytułu prasowego, a brak w łatwym dostępie telewizji odczytywałam prawie jak błogosławieństwo. Czas leniwie biegł na rozmowach ze współwięźniami w niedoli, na czytaniu miesiące temu odłożonych książek, na spaniu i próbach spacerów. Nawet wikt szpitalny mi odpowiadał, no, może nie zawsze, bo makaronu z białym serem nie tknęłam.

Szpital był publiczny - z mojego wyboru, nie z finansowej konieczności. Wyszłam z założenia, że w luksusie to ja się pławię na co dzień i na dni kilkanaście nie muszę mieć super izolatki z łazienką i klimatyzacją. Muszę mieć natomiast przekonanie, że ci, którzy będą podejmować decyzje co do metod operowania i leczenia dysponować będą wiedzą w tym samym stopniu gruntowną, co nowoczesną, zatem wystarczającą. Że sprzęt i środki medyczne będące w ich dyspozycji są sprawdzone i dobre i że w razie czego będą mogli coś pożyczyć z innego oddziału lub szpitala. Co do ostatniego mojego chciejstwa - okazało się ono wręcz prorocze.Zgromadziwszy zatem opinie o rzeczonej placówce, udałam się w wyznaczonym terminie. Miałam pecha - już mnie przyjęto na poziomie rejestracji i ... odprawiono z kwitkiem z powodu braku miejsca. Długo nie mogłam pojąć, jak może w umówionym (zaznaczam: bardzo pilnym z przyczyn medycznych) terminie zabraknąć miejsca, ale lekarze mnie przepraszający za zaistniałe "nieporozumienie" mieli podobne do mojej miny, czyli wyglądali na zmieszanych.

Za dwa dni - kolejny termin z podaną precyzyjnie godziną zgłoszenia się.

Stawiłam się ponownie. Po godzinnym oczekiwaniu zostałam zaprowadzona na oddział, by dowiedzieć się, że .... nie ma miejsca. Personel tego szpitala nie jest wyposażony w identyfikatory, nie wiedziałam zatem, z kim rozmawiam w dyżurce pielęgniarek, z lekarką, z pielęgniarką, czy z salową. Potem wyjaśniło się, że była to sekretarka ordynatora, docenta K. Pani ta powiedziała, że miejsca nie ma, bo "się jeszcze nie zwolniło". Zapytałam - kiedy się zwolni? Odpowiedź - jak pacjentka pójdzie. Następne pytanie - czy macie państwo jakieś procedury regulujące ruch chorych - spowodowało tyle, że sekretarka lekko się zaniepokoiła, ale śmiało odrzekła - nie mamy. Skąd zatem mogę się dowiedzieć, do której mam czekać? Odpowiedź - pani zapyta chorej, kiedy wyjdzie. Ja mam pytać chorą? - zapytałam.

Poskutkowało - sekretarka leniwym krokiem poszła do sali i równie leniwie wróciła mówiąc - pacjentka wyjdzie przed południem. Było przed jedenastą - zatem nienajgorzej. W tej samej chwili pojawiła się moja lekarka, która dosłownie ‘porwała" mnie do gabinetu, potem błyskawicznie na dodatkowe usg, rtg, ekg, i gdy wróciłam na górę czekało na mnie świeżo pościelone łóżko, a sekretarki docenta nie było.

Upał nie zamierzał zelżeć, a wręcz przeciwnie. Jednoczenie się w niedoli z innymi pacjentami miało wokół czego się owijać, niczym bandaż na zoperowanej nodze. Od czasu do czasu narzekania przerywałyśmy wyrazami satysfakcji z faktu, że „nasza" sala ma okna na wschód a nie na zachód, zatem i tak nam dobrze.

Następnego dnia miałam mieć operację, zostałam zatem zaopatrzona w leki uspokajające, by „dobrze pani spała w nocy". Nikt mnie wcześniej nie operował, zjadłam zatem grzecznie wszystko, co mi podano i to był pierwszy błąd. Stopień otumanienia, jaki leki te powodują (rano była następna, większa porcja), jest tak duży, że świadomość odzyskiwałam długo, nie mówiąc już o tym, że kompletnie poza moją wiedzą i świadomością odbyło się przetransportowanie mnie na salę operacyjną i wszelkie wykonywane na niej czynności.

Kiedy świadomie otworzyłam oczy, był późny wieczór  dnia operacyjnego a sił mi starczyło tylko na tyle, by odnotować w świadomości, że musi się coś dziać nie tak, bo zza progu sali pooperacyjnej patrzą na mnie przerażone oczy męża i córki. Po dwóch godzinach zrozumiałam, że mówi coś do mnie pielęgniarka, ale na to, by zgłębić istotę komunikatu, jeszcze nie byłam gotowa. Nie wiem, kiedy dotarło do mojej świadomości, że operacji nie było - chyba koło północy. Kolejnego dnia nad ranem wymusiłam podróż na wózku do toalety, nie chciałam cewnikowania (przecież operacji nie było), korzystanie z basenu nie jest moją mocną stroną. Udało się. Nie mogąc się doczekać pozwolenia na powrót do „mojej" sali, leżałam ze słuchawkami na uszach izolując się w ten sposób od bez ustanku warczącego naczynia obsługującego łóżko innej pacjentki i zastanawiałam, dlaczego mam spuchnięte całe gardło i odkasłuję skrzepniętą krwią.

W ciągu dnia z wypowiedzi i półsłówek personelu wydedukowałam, że moja niedoszła operacja jest sensacją dwóch dni na oddziale, jako że przyczyną nieskuteczności była porażka anastezjologów przy intubowaniu, w konsekwencji niemożność podania narkozy.

Patrząc na przystojniaka, który ze mną rozmawiał przed zabiegiem, a przedstawił się jako głównodowodzący czynnościami anastezjologicznymi w moim przypadku, myślę, że mogło mu zabraknąć wyobraźni. Głęboko za służbowym uśmiechem skryta rutyna nie prowokowała do zadania niegrzecznego pytania - czy jest pan odpowiednio przygotowany na ewentualne komplikacje? Pytanie nie padło, odpowiedź dał nieudany zabieg - nie był przygotowany. Moje mięśnie nie chciały odpowiednio skutecznie zwiotczeć i tradycyjna rura kaleczyła krtań i przełyk i za nic w świecie nie dawała się wepchnąć głębiej. Innego sprzętu „nie zabezpieczono".cdn

Przede wszystkim jestem człowiekiem dialogu. I to jest najważniejsze.

Nowości od blogera

Komentarze

Pokaż komentarze (4)

Inne tematy w dziale Polityka