|
Zakończony właśnie szczyt NATO w Bukareszcie stał się miejscem sporu między Stanami Zjednoczonymi i niektórymi ich sojusznikami, m.in. Polską, a innymi formalnymi sprzymierzeńcami USA, np. Niemcami czy Francją, o dalsze rozszerzenie NATO na wschód, w pierwszej kolejności - o Ukrainę i Gruzję. W okresie poprzedzającym proklamowanie Unii Europejskiej jej polityczni kierownicy, a więc Niemcy i Francja, krzątają się wokół ustalenia modus vivendi tego nowego cesarstwa z cesarstwami ościennymi, m.in. z Rosją. Strategiczne partnerstwo rosyjsko-niemieckie, będące dzisiaj fundamentem europejskiej polityki, wymaga, by respektować podział stref wpływów w Europie wzdłuż linii Curzona i linii Ribbentrop - Mołotow. Oznacza to konieczność pozostawienia Ukrainy i Gruzji w strefie wpływów rosyjskich. Na tym stanowisku stoją właśnie Niemcy, zaś Francja, która akurat uzyskała niemiecką zgodę na swoje kieszonkowe imperium w postaci Unii Śródziemnomorskiej, w sprawach Europy Wschodniej pozostawia Niemcom wolną rękę, nie tylko uznając ten obszar za przedmiot szczególnego zainteresowania Niemiec, ale również ze względu na jej tradycyjną niechęć wobec amerykańskiej obecności w Europie. Stany Zjednoczone z kolei z pewnością pamiętają deklarację przewodniczącego Komisji Europejskiej Jakuba Delorsa, który w początkach lat 90. publicznie oświadczył, iż celem Unii Europejskiej jest "wypowiedzenie wojny ekonomicznej Stanom Zjednoczonym". W takiej sytuacji wprowadzenie Unii Europejskiej od samego początku jej istnienia w stan konfliktu z Rosją jest z punktu widzenia Stanów Zjednoczonych przedsięwzięciem potrójnie celowym, bo po pierwsze - sprzyja osłabieniu UE, po drugie - uzależnia Ukrainę i Gruzję od USA, które w tej sytuacji stanowią dla nich jedyną ostoję, i po trzecie - umożliwia Ameryce odgrywanie roli arbitra w stosunkach europejsko-, tzn. niemiecko-rosyjskich. Tymczasem interesy niemieckie są diametralnie różne. Niemcy chcą wzmocnić Unię Europejską, więc pragną uniknąć konfliktu z Rosją, wolałyby same być adwokatem i ostoją Ukrainy, by ewentualnie wykorzystywać ją w charakterze karty przetargowej, i wreszcie - nie życzą sobie żadnego amerykańskiego pośrednictwa w stosunkach z Rosją.
Tymczasem Polska, która zaledwie przed kilkoma dniami podjęła decyzję o formalnej rezygnacji z własnej niepodległości, na szczycie w Bukareszcie wystąpiła w roli orędownika przyjęcia Ukrainy i Gruzji do NATO, opowiadając się w ten sposób w sporze niemiecko-francusko-amerykańskim po stronie Stanów Zjednoczonych. Wszystko wskazuje na to, iż robi to całkowicie bezinteresownie, bo ani Ukraina nie uczyniła wobec Polski żadnego gestu nawet w sferze symbolicznej, lansując w swojej "polityce historycznej" najbardziej polakożercze wątki w postaci kultu Stefana Bandery, ani Stany Zjednoczone nie ustały w naciskach, by Polska wypłaciła kontrybucję żydowskim organizacjom "przemysłu holokaustu". Ba, Polska, jak się wydaje, nie ma nawet pewności, czy następca prezydenta Busha będzie kontynuował jego politykę rozszerzania NATO na wschód. W tej sytuacji skutkiem takiej polityki może być utwierdzenie Niemiec w przekonaniu o potrzebie zneutralizowania Polski poprzez forsowanie z jednej strony zmian stosunków własnościowych na Ziemiach Odzyskanych, by następnie - poprzez plebiscyt w wykonaniu nowych-starych właścicieli nieruchomości - doprowadzić do zmiany przynależności państwowej tych obszarów, a z drugiej - by na pozostałej w ten sposób resztówce powierzyć nadzorowanie administracji tubylczej przedstawicielom lobby żydowskiego, dla którego to może być dobry interes, również w kontekście stopniowego przerzucania z Niemiec na Polskę odpowiedzialności za zbrodnie II wojny światowej. W ten sposób na drodze zapoczątkowanej referendum akcesyjnym w roku 2003 możemy brnąć od sukcesu do sukcesu, którymi tak pięknie przechwalał się w sejmowym przemówieniu pan prezydent Lech Kaczyński.
Stanisław Michalkiewicz
|