Każdy, kto miał to szczęście przeżyć czas swojej jurnej młodości w kostropatych i smakujących niczym najtańsza pizza początkach lat 90-tych, z pewnością pamięta i kojarzy zespół Hey. Hey, czyli „Czerwone Gitary” ludzi urodzonych w latach 70-tych. Ostatni chyba polski zespół, który zaznał czegoś całkiem (na miarę naszych realiów) podobnego do „Bitelmanii”. Kilkaset tysięcy sprzedanych płyt legalnie i trzy razy tyle na straganach pomiędzy patelniami i kurtkami z demobilu. Omdlenia, piski i ekstaza – tak można by w skrócie ująć jedyny koncert Heya jaki widziałem na własne oczy. Było to w roku 93' albo 94', rzecz działa się w parku Agrykola i miałem wówczas wrażenie, że jest tam połowa Polski, a ta połowa Polski jest na dodatek całkiem pijana.
Nic to, że zespół Hey nie proponował niczego ponad sprawnie zaadaptowane „Seattle”. Ważne, że gitary pierdziały, a wokalistka chrapliwie zawodziła opiewając wszelkie troski umęczonego nastoletniego, „opryszczonego” ludu. To było novum. Potem, wraz z biegiem lat, linia mojego życia dzień po dniu oddzielała się od tego co proponował Hey i Nosowska, aż do dnia, którego nawet dobrze nie pamiętam, a w którym ostatecznie uznałem, że te propozycje nie są dla mnie. Gdzieś tam potem, co jakiś czas, dobiegały do mych uszu Heyowe sikłele. Nie wzbudzały one we mnie nic oprócz sentymentalnych wspomnień.
Kilka lat temu, natrafiłem w internecie na fragmenty tego co robi teraz Hey i nie mogłem otrząsnąć się z rozdrażnienia. Dosyć już dojrzała kobieta, wciąż w irytującej pseudo-dziewczynkowej manierze na tle artystowskich chłopaków z pretensjami. To co kiedyś wydawało mi się czymś naturalnym, dziś wydaje się być niemal esencją polskiej popkultury. Pretensjonalność, gnuśność i marketing, a wszystko to w nieznośnej formule „elitarności”. Hey dołączył do tzw. pozycji obowiązkowych z paszportem „Polityki” za pazuchą. W autobusie elitarności jest już tłoczno – Kazik, T.Love, Kukiz, Hey, Waglewski, Raz, Dwa, Trzy i cała reszta tych, którzy już nic nie muszą robić, wystarczy że wyjdą na scenę i pokażą twarz, a już będzie wiadomo, że mamy do czynienia z czymś wielkim.
Wróćmy do Heya. Czemu w ogóle poruszam ta skamielinę? Otóż, dni kilka temu, przeczytałem, że zespół Hey wydaje nową płytę. Ruszony sentymentalizmem, nieopatrznie kliknąłem w link i usłyszałem nową muzykę naszych niegdysiejszych Bitelsów. Przez pierwsze kilka minut byłem pewien, że komuś coś się pomyliło, bo do moich uszu dobiegł najprawdziwszy dyskotekowy bit. Już miałem brać nogi za pas, gdy do owego bitu dołączyło znajome pojękiwanio-zawodzenie. Kasia, o przepraszam, Katarzyna Nosowska, na tle dziwacznej muzyki rozpoczęła onomatopeiczne teatrum. Wszystko przepuszczone przez wszystkie możliwe cyfrowe filtry i kompresory. Tak prawdziwe i żywe jak tandetna lalka w sklepie zabawkowym albo nawet i sex shopie. Przysiadłem do ziemi.
Po chwili jednak uspokoiłem się zupełnie. Uznałem, że rozbrat z muzyką jaki wziąłem czas jakiś temu, był decyzją ze wszech miar słuszną. Dobrą, organiczna muzykę trudno w tej chwili znaleźć tak samo jak trudno znaleźć dobry, nie oszukany salceson. Zamiast tego wszystkiego dostajemy syntetyczny, pięknie, modernistycznie opakowany, gruby, pękaty i całkowicie pusty w środku Zeppelin, dumnie kołyszący się nad miastami i zasłaniający skutecznie słońce. Oczywiście. Ja jestem już zgorzkniały do szczętu, ale rozumiem doskonale, że gdybym nie wypadł z tego obiegu, to nie miałbym problemu z uznaniem tego wszystkiego za postep i rozwój.
Taką też drogą kroczy Hey. Zawsze w takich przypadkach, gdy tłumaczy mi się rozmaite artystyczne wolty rozmaitych tuzów, dziwi mnie jedna rzecz. Chodzi o to, że taki, dajmy na to Hey, chcąc, jak nas wielokrotnie się zapewnia, rozwijać i nie stać w miejscu, nie zajmie się, na ten przykład, jazzem czy muzyką średniowieczną, tylko koniec końców zaczyna robić po prostu w popie. Pop ten, kiedyś w oczywisty sposób tandetny i kiczowaty, nauczył się przybierać „ambitne” szatki, tak aby z jego przełknięciem nie miał problemu nikt, kto jak ognia boi się zostać uznanym za wsteczniaka i głupka.
Tak więc dzięki temu mechanizmowi, wszyscy ci, którym wmówiono, że ambitne kino to Almodovar, a ambitna literatura to Stieg Larsson, dostali też ambitną muzykę. Nawet jeśli komuś może się wydawać, że to co słyszy to najzwyklejsze disco, to da mu się jakimś kijem przez łeb i uprzytomni, że to nie disco a „electro-new-dub-step-house” i że tego teraz się słucha w „Enłaju”, albo co najmniej w Berlinie.
No i co z tego, skoro ja mam wrażenie końca świata, kiedy widzę, że w propozycjach naszych artystów nie ma już ani krzty odwagi. O ile podrabianie grunge'u to jeszcze można było uznać za cokolwiek nowatorskiego, to rozmaczanie swoich utworów w producenckich sosach z torebki, jest świadectwem jedynie pieczeniarstwa i kompletnego braku pomysłu na własne istnienie na muzycznym rynku. Do tego dochodzą jeszcze egzaltowane wywiady, w których należy koniecznie puścić oko do publiczności, dać obowiązkowy salut anty-faszystowskiej falandze i powiedzieć coś o tym, że „w normalnym kraju, to zawsze jest lepiej niż u nas, w tym zapyziałym gródku gdzie ludzie nadal chcieliby tylko pić wódkę i szczypać blondynki po tyłkach”. Tak wygląda w skrócie światek przeciętnego polskiego artysty. Potem jeszcze rozdanie nagród w swoim własnym gronie i to już by było w zasadzie wszystko. A, zapomniałem. Jeszcze płyta z orkiestrą symfoniczną i The Best of....
Inne tematy w dziale Kultura