Żeromski. Brzmienie tego nazwiska, z pewnością wywołuje na dzień dobry potężne, atawistyczne, bo sięgające jeszcze czasów szkolnych, reminiscencje w postaci zimnych ciar na plecach. Już samo to nazwisko, chrzęszczące w zębach niczym stare, słone paluszki potrafi wziąć nas za kołnierz i w jednej chwili wyteleportować do lat, w których w ciężkiej panice człowiek przypominał sobie o nieprzeczytanej „na jutro” lekturze i zarywając noc, desperacko próbował odwrócić przykry oświatowy determinizm poprzez zapoznawanie się z co piątą stroną, tak żeby cokolwiek, na cito, „zajarzyć”. Żeromski zresztą, jakby to powiedzieli dzisiejsi kadeci, okazywał się „spoko ziomkiem”.
Bo z pewnością lektury jego książek były niepomiernie mniejszą katuszą niż budowanie piramid pod prusowskim batogiem, czy też rozkminianie dwuznacznego „relationship” małej dziewczynki z dorastającym chłopakiem i czarnoskórym opiekunem zarazem, że już o „Chłopach” nie wspomnę. Pamiętam jak dziś, że jakoś tego Żeromskiego w końcu udawało się przegryźć, a w czasie zwykle nudnych lekcji polskiego, dyskusje dotyczące jego lektur bywały całkiem ogniste. Z „Przedwiośniem” nie miałem do czynienia, hen, od głębokich wieków średnich, ale gdzieś tam w głowie tliła się nieustanna myśl, by do losów Cezarego Baryki przy jakiejś nadarzającej się okazji powrócić. Kiedy byłem ostatnio w bibliotece, nie dałem sobie już żadnych szans na rejteradę. Poprosiłem o „Przedwiośnie” i dokonałem literackiej sekcji zwłok.
Nie było łatwo. To co w pamięci jawiło mi się jako krystalicznie czysta literatura, po latach okazało się być, momentami, ciężkostrawną ramotą. Percepcji tego dzieła nie ułatwia dziwaczny, usiany tzw. inwersjami kwiecisty styl, którego nie powstydziłby się sam mistrz Yoda z Gwiezdnych Wojen. Naprawdę bywało ciężko, i nie potrafiłem sobie przypomnieć, jakim to sposobem udawało mi się niegdyś, mając głowę całkowicie zajętą zupełnie innymi sprawami niż teraz, przeczytać całość bez popadnięcia w obłęd. Żeromski nie dość, że nad wyraz polubił te inwersje, to jeszcze topił swoje pisanie w ciężkim, grzybowym sosie archaicznego, quasi-poetyckiego języka. Doprawdy dziwne to nieco, bo czytywałem pisarzy żyjących sporo wcześniej niż Żeromski i ich polszczyzna rzadko bywała tak wyboista. A jeszcze dziwniejszym się być wydaje, kiedy stwierdzamy, iż w innych znów miejscach, liryka się uspokaja i niemal uwspółcześnia. Być może wtedy po prostu Żeromskiemu kończył się szuwaks.
No dobrze, wracajmy do sedna. Długo wstrzymywałem się przed formułowaniem jakichś twardych sądów, bo to przecież literatura nasza piękna i należy ją stawiać na piedestał, ale nie mogę być, wobec czytających ten tekst, nieszczery. Otóż „Przedwiośnie”, w sporych swoich fragmentach, wydało mi się po prostu kostycznym romansidłem, ubranym w perkalowy, staromodny gorset, mocno na dodatek przeciśnięty w pasie. Karmi nas się teoriami, jakoby sztandarowe dzieło Żeromskiego było powieścią polityczną. Owszem, są tam jakieś cienie polityki (przejdę do tego wątku za moment), ale nie można odpędzić się od wrażenia, że autor skonstruował całą tą epicką narrację tylko po to, żeby móc się spokojnie zrealizować w opisach koguciego szału Baryki w arystokratycznym kurniku wśród piszczących na jego widok samic i latającego wokół pierza. „Przedwiośnie” łapie realny, literacki nerw właśnie w momentach kiedy przedstawia nam bieganinę Baryki od jednej spódnicy do drugiej. Nie ma tam oczywiście podniebnego artyzmu, czy jakiegoś głębszego przesłania, a po prostu jest to dobrze skonstruowany staropolski „Harlequin”, toczący się pomiędzy dębowymi komodami, fortepianami i zwisającymi znad pieca głowami czosnku.
Jednak jako, że Żeromskiemu nie wypadało wciskać nowo-narodzonemu narodowi tak tego Harlekina wprost, na wydrę, to postanowił dolepić do niego trochę politologiczno-społecznych dywagacji. I to ratuje, nieoczekiwanie, całość. Kiedy skończyłem czytać, zacząłem się zastanawiać, co tak naprawdę nam Żeromski chciał powiedzieć. Co chciał nam przekazać pokazując losy – umówmy się – niezbyt rozgarniętego Baryki?
Na pewno chciał upchnąć w tej dosyć w sumie wątłej objętościowo książce to wszystko co wówczas, u progu niepodległości, Polaków trapiło. Czy chciał nam pokazać dwie możliwe drogi (powolne budowanie bazy i rozwoju kontra łatwa i szybka droga rewolucji), z których koniecznie trzeba było wybrać jedną i konsekwentnie nią potem iść? Czy Baryka, podobnie trochę jak Polska wtedy i jak podobna tamtej, dzisiejsza młoda Polska, nie poszedł w zupełnie innym, trzecim kierunku, nie widząc, że błądzi? No nie, panie Żeromski, a może chociaż trzeba było się pokusić o jakąś dobrą radę na przyszłość, bo dylematy któreś pan opisał, wciąż nam towarzyszą i nie widać, żeby miały nas prędko opuścić.
Żeromski, jako antidotum na te wszystkie wcześniejsze romanse na komodach i tą istną męczarnię obcowania przez kilkaset stron z niezbyt interesującym bohaterem, podstawia nam wreszcie Gajowca. Śmiem twierdzić, że to jedna z najsympatyczniejszych i najbardziej poruszających postaci z jaką zetknąłem się w polskiej literaturze. W jego politycznych tezach i spostrzeżeniach społecznych, kąpałem się niczym wujek Skrudż w „Siostrzeńcach kaczora Donalda”. Ani to socjalista, ani narodowiec, ani liberał. Gajowiec to super-polski, romantyczny pragmatyk idealista, na zimno obserwujący rodzącą się wolną po-zaborczą Polskę i chcący ją naprawiać od podłogi aż po dach. Ciarki biegały mi po plecach jak oszalałe, kiedy Gajowiec mówi o rzeczach pasujących do naszych dzisiejszych sytuacji niemal jeden do jednego. Mówi o potrzebie wspólnoty, potrzebie działania w każdym wymagającym tego obszarze, bez względu na fizyczne możliwości i uwarunkowania. Ilu takich Gajowców, cichych i nudnych pozytywistów, jest i dzisiaj w Polsce tego nie wiem. Wiem, że kilku spotkałem i wiem, że są. Są dziś tak samo nudni i tak samo jak wtedy nic byśmy bez nich nie zrobili, choć gdyby pisali na Salonie mieliby pewnie po trzy komentarze na krzyż.
Dlaczego „Przedwiośnie”, literatura takich sobie przyznajmy lotów, budzi do dziś takie emocje? Pewnie dlatego, że Żeromski wyjątkowo sprawnie dotyka najczulszej polskiej struny, on niemalże nas w tą Polskę wciąga i każe o niej myśleć tak intensywnie, że nie raz i nie dwa wypadnie się nam nią zadławić. Bo „Przedwiośnie” to powieść arcy-polska, z żadnej innej nie dowiemy się tyle o Polsce i ta Polska z żadnej innej innej powieści nie wypadnie nam na kolana równie dosadnie. Polskość z „Przedwiośnia” tryska niczym z jakiegoś górskiego źródełka i każdy jej łyk smakuje jak „Staropolanka” prosto z lodówki. Podobnie jak to było w przypadku „Lalki”, „Przedwiośnie” okazuje się być, pomimo różnych zastrzeżeń stylistycznych czy scenariuszowych, pozycją zaskakująco uniwersalną, wymagającą jedynie niewielkich korekt, aby znów być wyjątkowo dobrze pasującą do powtarzających się interwałów naszej historii. Trzeba co jakiś czas „Przedwiośnie” odkurzać i czytać, choćby po to, żeby sobie przypomnieć z jakiego niebytu udało nam się już kilkukrotnie powrócić i że w tym miejscu, w którym tkwimy dziś, już raz byliśmy. A czy się ponownie, tak jak Baryka, nie zagubimy, to już zależy tylko od nas.
Inne tematy w dziale Kultura