Marcin Kacprzak Marcin Kacprzak
1087
BLOG

Co będzie z polskimi mediami?

Marcin Kacprzak Marcin Kacprzak Polityka Obserwuj notkę 45

 

Dawno temu, kiedy byłem jeszcze dziecięciem szkolnym, cechowałem się wyjątkowo niskim poziomem apetytu (potem wpadłem w proces zupełnie przeciwny). Potworną wówczas opresją wydawał mi się fakt, że mama każe mi jeść w szkole kanapki. Na sam widok kanapki dosłownie żołądek wyłaził mi przez gardło, a dziecięca świadomość nie potrafiła pojąć, że kiełbasa w kanapce to efekt ciężkich starań rodziców, którzy stali po nocach w kolejkach tylko po to, żeby owa kanapka nie była jedynie dwoma kawałkami chleba sklejonymi margaryną. Nie miałem w ogóle żadnego respektu dla kiełbasianej prl-owskiej świętości – kanapki nosiłem cały dzień w plecaku, by potem, wieczorem, kiedy przypominało mi się o nich, w panice próbować pozbyć się dowodu zbrodni.

Wpadłem więc na całkowicie idiotyczny pomysł polegający na chowaniu jadła w dolnej, rzadko używanej, szufladzie biurka, które dzieliłem zresztą z siostrą. Ilekroć przybiegało do mnie bolesne przypomnienie o zakamuflowanym na dnie szuflady i zapomnianym „towarze”, oczom wyobraźni ukazywało się to co prawdopodobnie musi się tam dziać, a ja, choć wiedziałem, że musi być to coś bardzo niedobrego mogłem jedynie liczyć na to, iż żadnemu z rodziców nie przyjdzie do głowy aby tam zajrzeć. Któregoś wieczoru postanowiłem wreszcie naocznie przekonać się o tym, jak się sprawy mają. Otworzyłem ową szufladę, podniosłem do góry stertę papierów, którymi dodatkowo skrywałem swoje przestępstwo i...nie będę opisywał co zobaczyłem.

Czemu przywołuję tą dramatyczną historię? Otóż niedawno przerwałem swoje nieoglądanie mediów telewizyjnych i obejrzałem kawałek „Loży prasowej” w telewizji TVN. Moje odczucia były bardzo podobne do tych, które mnie nawiedziły po otwarciu „kanapkowej” szuflady. Wiedziałem, że choć przez wiele miesięcy nie obserwowałem tego co tam się w tej telewizji wyrabia, to miałem też pełną świadomość bezustannego postępu procesów gnilnych. Świadectwa uprawniające moje przypuszczenia docierały do mnie drogą pośrednią. Jednak kiedy na własne oczy przekonałem się jak jest źle, poważnie się zasępiłem. Goszczący w tefałenowskim studio odprawiali jakiś potworny sabat, którego nawet nie potrafię opisać.

Wtedy zacząłem się poważnie zastanawiać (a było to jeszcze nawet przed sprawą Gmyza i URze) czy to co nazywa się polskimi mediami jest jeszcze jakimkolwiek materiałem nadającym się do uzdrowienia, czy trzeba cały ten bajzel zebrać w reklamówkę i wynieść na śmietnik. Pierwsze odruchy są oczywiste, a kiedy jeszcze umieści się to wszystko w odpowiednim kontekście polityczno-społecznym, to chce się tego raz na zawsze pozbyć.

Co jest.

Spróbujmy opisać w skrócie kondycje dzisiejszych polskich mediów, i jednocześnie uniknąć tanich i spranych opinii. Na pozór sytuacja wydaje się jasna. Mainstream zdominowany jest przez pewien charakterystyczny, liberalny sznyt – nazwijmy go umownie „kombinatem”. Króluje w nim ładnie upudrowana tandeta, pośród której przemyca się rozmaite „trądy” – umiarkowaną antyreligijność, kult konsumpcji i ogólnie rzecz ujmując, buduje się tam pewną wizję świata bez kantów. Bardziej lub mniej dyskretnie steruje się tam też politycznymi sympatiami Polaków. Cenzury wprost nie ma, aczkolwiek mechanizmy korygujące działają już same i prawdopodobieństwo zmiany linii można w zasadzie prognozować jako zerowe.

Czy jest to więc medium w typie reżimowym? Na pewno nie. Wszystkie główne stacje telewizyjne goszczą na swoich łamach polityków mających, nazwijmy to oględnie, inne wyobrażenie nt. spraw krajowych i zagranicznych. Jak ci politycy korzystają z tych możliwości to inna para kaloszy, ale można tez powiedzieć spokojnie, że prowadzący programy wykazują częstokroć objawy tendencyjności. Inne media, które nie chcą równać kroku do oficjalnych wykładni są, ale żyją w poważnym rozproszeniu i rozdrobnieniu. Dodatkowo też, walcząc o swoją pozycję (czy może raczej o przetrwanie) nie wahają się walczyć między sobą, co tylko osłabia ich siłę działania. Podstawową trudnością z jaką muszą się one borykać jest konieczność walki na trudnym, mocno już okrzepniętym i stosunkowo zamkniętym rynku. Siłą mainstreamu jest jego jednorodność, wynikająca ze wspólnoty interesu a nie ze wspólnoty idei. Bo przecież słowo opozycja jest pojęciem szerokim. Tak samo opozycyjne wobec „kombinatu” są środowiska skrajnie narodowe, jak i skrajnie lewicowe, a są przecież i monarchiści, anarchiści, kontrolerzy biletów i księgowe. Trudno im byłoby stworzyć jedno, podobne temu „kombinatowemu”, silne medium i w jego ramach próbować naruszać zaistniały konsensus. Tutaj właśnie przewagę „kombinatowi” daje owa wspólnota interesu, bo w jej imię można dowolnie sterować własną tożsamością, utrzymując w ten sposób betonową spójność. W sukurs przychodzą jeszcze przenikania się władz z biznesem, a przecież nie da się robić dobrych mediów bez kasy. Po prostu.

Reasumując: na rynku medialnym równowagi nie ma, panuje iście wilcze prawo, pieczeniarstwo i tandeta. Rozmaite miejscowe próby rozbicia tego stanu rzeczy co jakiś czas detonują albo na wskutek własnej nieudolności, albo w wyniku „małej pomocy przyjaciół”. Poza tym, jak już pisałem, nie dysponują strukturalną spójnością co umniejsza siłę przebicia.

Co będzie i co może być.

Nic nie jest jednak wieczne. Na cały ten bigos nakłada się rozwój cywilizacji i zamknięcie tematu prostym użyciem słowa „reżim” jest bolesnym uproszczaniem. Kiedy spojrzy się na polskie media, powiedzmy dziesięć lat wstecz, to wtedy dopiero robi się mokra koszula na plecach. Trzy stacje telewizyjne, dwie gazety i kawałek radia – wtedy można było sobie pozwolić na całkowite przemilczenie pewnych faktów, dziś jest to już niemożliwe. Tama ma wiele dziur i choć wciąż jest potężna to woda strzyka z niej coraz bardziej.

Przede wszystkim należy unikać przesadnej egzaltacji. Internet póki co radzi sobie jako proteza różnorodnych mediów. Jest sporo rozmaitych portali, jest też mimo wszystko sporo prasy spoza głównych nurtów i jest kilka telewizji wolnych od biegunki. W ogóle, zanim zaczniemy zastanawiać się nad uzdrowieniem polskich mediów, musimy sobie zadać pytanie: jak je sobie wyobrażamy.

Bo nietrudno sobie wyobrazić jak one wyglądałyby, gdyby realizować je według scenariusza nakreślonego przez, powiedzmy, blogerów S24. TVP „nasza” (ewentualnie w nocy pasmo dla Lisa, jako wróżbity Macieja), radio „nasze”. TVN i Polsat spalone do gołej ziemi. W kioskach „GaPol”, „Urze” i „Nasz Dziennik”. Pokusa całkowitego odbicia kierownicy w drugą stronę jest zrozumiała.

Dlatego bardzo boje się eskalacji nastrojów, bo sytuacji w której będą jedne, prawilne, media nie będzie nigdy. Wierząc w demokrację, przy każdej próbie naprawie mediów, musimy dbać o to, żeby nie przegiąć. Musimy pamiętać, że jeśli chcemy aby nasz kraj nie przypominał Korei Płn. to musimy godzić się z rozmaitością poglądów i tym, że one czasem będą nam wyrywały cebulki włosów.

Tutaj oczywiście przychodzi nieubłaganie czas na to, żeby zapytać: no dobra, wszystko fajnie, ale jak to wszystko wprowadzić w życie. Odpowiedź jest jednocześnie banalna, ale i trudna. Z mediami jest tak jak ze wszystkimi innymi dziedzinami życia. Wszystko zaczyna się od świadomości obywatela. Tej politycznej, społecznej i kulturalnej. To od poszczególnych środowisk, wyrażających dane poglądy, zależy to czy uda im się przebić do owej społecznej świadomości. Spójrzmy na Telewizję Trwam. Okazało się, że ludziom zależy na tej telewizji. Robią więc od miesięcy aktywną kampanię w jej obronie i sądzę, że ta kampania będzie skuteczna. Takoż samo, jeśli np. narodowcy czy inżynierowie narzekają że nie ma ich w mediach, niech się organizują i wyrażają swoje poglądy. Z pewnością nikt im nic nie da za samo wygrzewanie tyłka na Facebook'u, bo przecież widać dobrze, że nasza przestrzeń publiczna jest niewykształcona i pełna patologii, wszystko trzeba z niej wydzierać niczym z twardej zmrożonej ziemi.

Sprawa „Urze” pokazuje, że „kombinat” robi już bokami, trzęsie się w jakiejś malignie, skoro w biały dzień próbuje dokonać kradzieży i to przy tysiącu naocznych świadków. „Kombinat” się trzęsie, bo wie, że jest internet i wie, że nie da się już zapanować nad nastrojami społecznymi za pomocą sznurka od snopowiązałki.

Moją odpowiedzią na problemy medialne (zresztą podobna mam na każdy społeczny problem) jest praca organiczna. Robić swoje, organizować się, towarzyszyć i stukać w ten spróchniały pień. Innej metody nie ma. Jeśli ktoś taką posiada i jest pewien jej skuteczności, to niech raczy się nią podzielić.

Nowości od blogera

Komentarze

Pokaż komentarze (45)

Inne tematy w dziale Polityka