Marcin Kacprzak Marcin Kacprzak
993
BLOG

"Ein altes Blatt"

Marcin Kacprzak Marcin Kacprzak Kultura Obserwuj notkę 24

 

Kim był Franz Kafka? Trudno powiedzieć. Na pewno nie był pisarzem, jak wiele osób pewnie w pierwszym odruchu sobie myśli, a na pewno nie był pisarzem w potocznym tego słowa rozumieniu. Myśląc – pisarz – wyobrażamy sobie człowieka o nieco introwertycznej naturze, zakleszczonego w pokoju pełnym książek na półkach, którego wciąż gonią terminy wydawnicze i którego dzień składa się z pisania i wizyt w artystowskich knajpach, gdzie oddaje się plotkom środowiskowym i popijaniu wódki. W takim pojęciu pisarstwa Kafka nie mieści się ani trochę. Kafka o byciu pisarzem tylko marzył, ale nigdy, ani przez jeden moment swojego życia, do tej swojej własnej wizji się nie zbliżył.

Bo czy można nazwać pisarzem kogoś, kto w zasadzie nie ma żadnego dorobku? Bo nie nazywajmy dorobkiem pisarskim tych kilku rozgrzebanych i nie skończonych powieści („ Proces” to posklejany już po śmierci Kafki zlepek z rozbitych fragmentów, „Zamek” po prostu się urywa), kilku opowiadań, czy garści aforyzmów i miniatur spisywanych pomiędzy pisaniem listów do przyjaciół czy kobiet. O tym, że Kafka chce być pisarzem wiedział tylko on, jego przyjaciel Max Brod, kilku znajomych i kilka kobiet. Nawet jego matka dowiedziała się o tym zupełnym przypadkiem. To, że Kafka funkcjonuje dziś jako pisarz zawdzięczamy właśnie Brodowi, który zamiast, tak jak życzył sobie jego przyjaciel na łożu śmierci, spalić wszystko co zostało napisane, poredagował to skrupulatnie i opublikował. Nie możemy więc mówić o Kafce jako o pisarzu – pisarzem stał się dopiero po śmierci, jakby trochę wbrew swojej woli.

Nie możemy tak mówić tym bardziej, że jest to jedyny chyba taki przypadek na świecie, kiedy dany autor ma na koncie więcej pamiętników, listów i różnych „boków” niż właściwej twórczości. Dopiero z tych pamiętników i listów wyłania nam się jakiś mglisty obraz Kafki, który od biedy można próbować interpretować. To zresztą próby skazane na niepowodzenie.

Ludzie którzy Kafkę spotkali, utrzymują do dziś, że mieli wtedy wrażenie obcowania z kimś kto za pomocą swojego cichego, sympatycznego i lekko ironicznego stylu bycia otwierał im jakąś furtkę do obcowania z czymś co trudno jednoznacznie określić, nikt z nich nie umiał tego sprecyzować. Max Brod, jego przyjaciel, opisywał kontakty z Kafką jako styk z kimś, przez kogo jaźń przebijała jakaś jasność, kompletnie nie definiowalna.

Kafka wydawał się osobą zaplątaną dziwnym trafem w życie, kompletnie do niego nie przygotowaną, ale też niesamowicie z tym życiem pogodzoną i na dodatek jeszcze tego życia głodną. Nie było w Kafce depresji, jakiegoś niżu emocjonalnego, taniej melancholii czy dziwactwa. Był to najzupełniej normalny człowiek, który miał pracę w urzędzie, miał przyjaciół, chciał mieć dzieci i lubił sobie czasem z kogoś pożartować. A jednak kiedy zanurzymy się w dzienniki czy listy Kafki, otwiera się przed nami owa biała jaźń, z której bije jakieś dziwne, drgające światło. W tym co pisał nie ma ani cienia dziwacznego postmodernizmu, chaosu pojęć czy jakiejś zagadkowości, którą próbuje się dziś tłumaczyć jego prozę. Jego pisanie to w głównej mierze chłodna, nawet nieco beznamiętna, ale i lekko ironiczna relacja człowieka, który rozumie w jakiej sytuacji stawia nas życie. Nic nie podkręca, nic nie osłabia – jego słowa to krystaliczna w formie melorecytacja. Może modlitwa? Bo tak lubił mówić: „pisanie jako forma modlitwy”,

Większość ludzi, których znam, nie potrafi zrozumieć wyjątkowości tego człowieka. Bo dla tych, którzy szukają w literaturze jakichś niesamowitych zabiegów narracyjnych, piętrowych, poetyckich metafor, filozoficznego sznytu czy też wreszcie po prostu ciekawej historii, w twórczości Kafki nie ma kompletnie nic. Bardzo spodobało mi się poczynione przez pewnego krytyka literatury porównanie tego co pisał Kafka, do okręgu, który można przeciąć w dowolnym miejscu i zawsze trafi się na początek i koniec jego obwodu. Coś w tym jest, bo Kafka w ogóle nie rozumiał powinności pisarza, nie dbał o kanony, formułki czy konstrukcję. Skoro tego wszystkiego nie rozumiał, nie czuł też potrzeby usilnej łamania owych reguł, co przecież często też staje się jakby natręctwem wielu autorów. Dostajemy od Kafki czystą, niczym nie przefiltrowaną sztukę, bo płynącą prosto z duszy i nie będącą przeznaczoną do wykuwania zeń miecza sławy. Chyba zresztą słowo sztuka jest tu nieodpowiednie, to raczej jakiś zapis stanu świadomości, nigdy nie nadający się do ostatecznej interpretacji. Może trochę jak sen?

Tutaj doszedłem do momentu, w którym muszę wreszcie powiedzieć czemu ja znów o tym Kafce. Otóż wczoraj, zupełnym przypadkiem, trafiłem na pewien kafkowski drobiazg, który jakoś wcześniej mi umknął. Drobiazg ten nie tylko mną wstrząsnął (o tym jeszcze zaraz napiszę) ale i przyniósł taką oto myśl, że ów drobiazg mógłby służyć jako literackie CV Kafki. To przecież cały on: jakaś dziwna miniaturka, napisana być może tuż przed obiadem na jakimś skrawku pomazanego papieru i wsunięta jak wiele innych podobnych na dno szuflady. Miniaturka, która z pozoru jest bez sensu (podobnie jak cała twórczość Kafki), ale nie dość, że jest swojego rodzaju wizytówką kafkowskiego stylu, może nawet esencją, to jeszcze chyba jest wizytówką tego świata w ogóle. Bo czy ta miniaturka to nie jest kompletne opisanie stanu rzeczy jaki na nas spada? Wydaje mi się, że można to spokojnie podstawić w skali 1:1 do niemal każdej ludzkiej egzystencji, do egzystencji całych państw, a może i egzystencji samego ludzkiego świata.

Tak oto Franz Kafka w kilkuset słowach rozprawił się z całym naszym życiem. Tak jak lubił, na spokojnie, bez patosu, zbędnych filozofii, wręcz nawet można powiedzieć, że z jakimś dziwnym żartobliwym odcieniem. Pozwolę sobie tą miniaturkę tu wkleić. Może znajdzie się ktoś chętny, aby się z nią zapoznać i wyrazić swoją opinię. Mnie w każdym razie to dziwnie załaskotało i niemalże poczułem, że Franz mówi też do nas.

 

Stara stronica (Ein altes Blatt)

 

„Wygląda na to, że ostatnio znacznie zaniedbano sprawę obrony naszej ojczyzny. Dotąd nie troszczyliśmy się o to zajęci naszą pracą, jednak wydarzenia ostatniego czasu napełniły nas troską.

Mam warsztat szewski przy placu przed cesarskim pałacem. Zaledwie świtem otwieram mój sklepik, widzę, że wylot każdej z prowadzących na plac uliczek został obsadzony przez zbrojnych. Ale to nie nasi żołnierze, lecz po prostu nomadowie z Północy. W niepojęty dla mnie sposób dotarli tutaj, aż do stolicy, dość daleko znajdującej się od rubieży. W każdym razie - są tutaj; wydaje się, że co dzień ich więcej.

Zgodnie ze swą naturą obozują pod gołym niebem, bo brzydzą się mieszkań. Zajmują się ostrzeniem mieczy i strzał, ćwiczą się w jeździe konnej. Z tego cichego, skrupulatnie utrzymanego w czystości placu zrobili prawdziwą stajnię. Wprawdzie niekiedy, wychodząc z naszych sklepów próbujemy uprzątnąć przynajmniej najgorsze nieczystości, zdarza się to jednak coraz rzadziej, bo wysiłek to daremny i nadto narażamy się na niebezpieczeństwo dostania się pod kopyta dzikich koni albo zranienia pejczem.

Rozmawiać z nomadami niepodobna. Naszej mowy nie znają, a do tego nie mają chyba własnej. Między sobą porozumiewają się jak kawki. Wciąż słychać skrzeczenie niby stada kawek. Nasz sposób życia, nasze instytucje traktują jako coś niepojętego a zupełnie im obojętnego. Dlatego też nie wydają się skłonni porozumiewać się nawet na migi. Mógłbyś sobie wywichnąć szczękę i powykręcać ręce w stawach, nie zrozumieli cię i nigdy nie zrozumieją. Często wykrzywiają twarz w grymasie, wywracają oczy białkami do góry; a na ich usta występuje piana, lecz nie chcą nic przez to powiedzieć, ani nikogo przestraszyć; robią to, bo tacy już są. Biorą po prostu to, czego im trzeba. Nie można powiedzieć, że używają przy tym przemocy. Kiedy po coś przychodzą, trzeba odejść na bok zostawiając wszystko na ich pastwę.

Także z moich zapasów zabrali sobie całkiem sporą część. Nie mogę się jednak na to zbytnio uskarżać, przyglądając się na przykład temu, co dzieje się naprzeciwko, u rzeźnika. Zaledwie ten wyłoży swe towary, a już wszystko zostaje mu wydarte i pożarte przez nomadów.

Również ich konie pożerają mięso; często jeździec leży obok swego konia i obaj pożywiają się jednym kawałkiem mięsa, każdy z innego końca. Rzeźnik jest bojaźliwy i nie ma odwagi przerwać dostaw mięsa. Rozumiemy to jednak, sypiemy więc groszem i wspieramy go. Jeśli nomadowie nie dostaliby mięsa, to, kto wie, co przyszłoby im do głowy; któż jednak zresztą wie, co im jeszcze przyjść może, nawet jeżeli codziennie dostaną mięso.

Ostatnio rzeźnik pomyślał, że mógłby sobie oszczędzić przynajmniej trudu szlachtowania i rankiem przyprowadził żywego wołu. Nie mógł już tego zrobić raz jeszcze. Całą godzinę leżałem na tyłach warsztatu, przykrywszy się stertą wszystkich mych ubrań, koców i poduszek, aby nie słyszeć ryku wołu, którego ze wszystkich stron obskoczyli nomadowie, by wyrwać z niego ochłap ciepłego mięsa. Kiedy odważyłem się wyjść, od dawna było już cicho; leżeli zmęczeni wokół resztek wołu jak pijacy wokół beczki wina.

Wtedy właśnie wydawało mi się, iż w którymś z pałacowych okien widzę samego cesarza; choć właściwie nigdy nie przychodzi on do komnat znajdujących się w zewnętrznych częściach pałacu, a przebywa w wewnętrznym ogrodzie; tym razem jednak stał on (tak mi się przynajmniej zdawało), przy którymś z okien i ze spuszczoną głową spoglądał na to, co rozgrywało się przed jego zamkiem.

"I co dalej?" - pytamy wszyscy siebie nawzajem. - "Jak długo przyjdzie nam znosić te uciążliwości i przykrości? Cesarski pałac ściągnął tu nomadów, nie wie jednak, jak ich przepędzić. Brama pozostaje zamknięta; wartownicy, wcześniej uroczyście zajmujący i oddający swój posterunek, trzymają się za zakratowanymi oknami. Nam, rzemieślnikom i kupcom powierzono ratowanie ojczyzny; myśmy jednak nie dorośli do takowego zadania; nikt z nas zresztą nigdy się nie chwalił, iżeśmy do tego zdolni. To jakieś nieporozumienie, przeto giniemy.”

 

Nowości od blogera

Komentarze

Pokaż komentarze (24)

Inne tematy w dziale Kultura