NowePeryferie - redakcja NowePeryferie - redakcja
282
BLOG

Pocztówka znad morza, czyli lato bez wakacji

NowePeryferie - redakcja NowePeryferie - redakcja Polityka Obserwuj notkę 1

 

Wakacje, lato, beztroska. Dzieciaczki buszują w rzeczywistości w oczekiwaniu na nieuchronny początek roku szkolnego, młodzież „rwie pierwszej czułości czereśnie”, rodzice muszą się zmierzyć się z koniecznością zapewnienia im jako takiej rozrywki, albo po prostu zagwarantowania kasy. Kurorty, dzikie plaże, skwery i główne ulice zapełniają się wyposzczonym, spragnionym wrażeń tłumem. Niemieccy turyści depczą odbudowane ruiny ich dawnej cywilizacyjnej wspaniałości, reszta obserwuje kulturalny dorobek naszych zmagań z traumami przeszłości i upiorami aktualnej modernizacji. A większość Polaków i tak nigdzie nie wyjedzie: pozostają imprezy na balkonach i grille u sąsiadów, ewentualnie powtórkowe seanse przed telewizorem. Dlatego wakacje wydają się dobrym momentem na uświadomienie sobie przez „milcząca większość” własnego miejsca w szeregu i coraz mniejszych szans na jakąkolwiek zmianę sytuacji. Z tej okazji można do nich skierować pocztówkę znad morza, krótki kurs myślenia nowoperyferyjnego. Być może nazbyt ostry i jednostronny, ale lato jest najbardziej okrutną porą roku, zapowiada już przyszły rozkład i zimowy, monotonny bezkres, zarazem dobrze się kamufluje kusząc błyskotkami, wiec należy formułować myśli wprost i bez ogródek, drodzy Towarzysze i Towarzyszki.



Zarysujmy pośpiesznie ten obraz, który wyłania się niepostrzeżenie, ale z wyraźnymi konturami i niepokojącym kształtem, zza letniego skwaru. Można go nazwać świeckimi rozważaniami na Wielki Piątek i czas Zmartwychwstania Pańskiego w wykonaniu upadłego księdza pozbawionego wiary, rozdzierająco pesymistyczną wizją bez nadziei. Ale do rzeczy. Zarówno centralne ośrodki ze szklanymi budynkami urzędów i korporacji jak i zapomniane sioła czy wsie, gdzie mamy wprawdzie pół gminnej drogi, ale publicznych autobusów już od dawna nie widać, oddają się specyficznym rozrywkom, które zdają się odzwierciedlać stan serc i umysłów Polaków na progu drugiego dziesięciolecia XXI w. Rezygnację, cynizm konformistów połączone ze zdziecinnieniem i tym drobnym cwaniactwem, które wyklucza jakąkolwiek społeczną samoorganizację i współdziałanie. Wszystkie skrywane marzenia, zwyczajne potrzeby napędzane medialną ułudą, wyobrażenia o lepszej przyszłości zlewają się i przenikają niczym w pijackim widzie. Z jednej strony mamy więc knajacką popijawę tych, którzy uważają, że złapali Pana Boga za nogi i mogą dyndać bezkarnie; w nieustannym zagrożeniu degradacji, aczkolwiek przyjemnie. Z drugiej strony trwa w najlepsze dziwaczna bezradność mas, stagnacja, zagłuszana odpadkami komercyjnej kultury. Trwa pomimo bolesnej świadomości pauperyzacji, która z pewnością kołacze z tyłu głowy.



W ramach wyjaśnienia tego stanu rzeczy wskazuje się często na różnice stylów życia, aspiracji czy świadomości między poszczególnymi klasami i grupami – jak się zdaje zupełnie bezpodstawnie. Różnice te są moim zdaniem tylko ilościowe, dotyczą błyskotek i możliwości, a nie istoty sprawy. Wszyscy bez wyjątku podlegają totalnemu zglajszachtowaniu. Odmienności natomiast wiążą się ze zróżnicowanym poziomem odporności na wstyd, wyobrażeniami o tym, co wypada robić i o czym powinno się mówić w towarzystwie, zaawansowaniem osobistej ironii, stopniem rozwoju rozrywkowej infrastruktury wokół czy w końcu głębokością kieszeni. Jedni zostaną wypluci do eleganckiej serwetki, inni wylądują bezpośrednio na chodniku obok psich odchodów. I tylko tyle. Ci pierwsi mogą sobie pozwolić na pewną widmową niezależność i pozory samorealizacji, choć kosztem częstego zginania karku, drudzy karku w ogóle odginać nie muszą. Bo czyż ktokolwiek oczekuje tak czysto ludzkiego odruchu niezgody na poddaństwo i konieczność zwierzęcego przystosowania od zasobów ludzkich, wpisywanych w rubrykach analiz społecznych niezmiennie po stronie „odpady posttransformacyjne”?



A co z elitą władzy? Czy wyłania się naturalnie, na zasadzie zdobywania społecznej pozycji (dawniej mówiło się o służbie czy zakorzenieniu w społeczeństwie, ale nie bądźmy nazbyt wymagający), poprzez własne zasługi, walory osobiste czy grupowe bądź otwarcie na nowe osoby, środowiska? Oczywiście nie może tak być. Selekcja negatywna, której gnijącą PRL-owską wersję z gracją zastąpiły patologie okresu transformacji, okrzepła i umocniła się za kordonem pieniędzy, grantów i programów stypendialnych, jeszcze większych pieniędzy z zagranicy, regulacji antyspołecznych i prosystemowych oraz, co najistotniejsze, interesów, które wymagają ciągłej ochrony i zapobiegliwości ze strony tych, którym wyznaczono rolę zarządców masy upadłościowej społeczeństwa na postsowieckich rubieżach. Obserwujemy coraz mniej wyrafinowane a coraz bardziej nieszczere w swojej pompatyczności państwowo – polityczne imprezy pod patronatem panów premierów, prezydentów, dobroczyńców, sprzedajnych intelektualistów, ewentualnie europejskich komisarzy i decydentów. Imprezy, które mają nas wyzwolić z mroków niezmiennie niebezpiecznej polskości, względnie stanowić próbę odbudowania wspólnoty narodowej w wersji light – dla zwykłego miłośnika machania biało-czerwonym proporcem. Mamy przyjemność obcowania z wypranymi z wszelkiej treści przemówieniami na okoliczność fetowania dozwolonych przez propagandowe ośrodki rocznic, oficjalnych świąt państwowych i europejskich, eventów wyrażających ducha aktualnie obowiązującej polityki historycznej, ekstraordynaryjnych wydarzeń, gdzie zwycięzcy i zadowoleni sponsorzy przekazują sobie czułe słówka i przyjacielskie gesty. Luminarze polityki umacniają prywatne tryumfy, potwierdzają aktualne panowanie i ustalone koneksje, ustanawiając swoich następców i rozdzielając synekury. Cechą charakterystyczną dla obecnej mutacji „krążenia elit” a’la polonaise jest nieskrywany nawet za gładkimi zdaniami aideologiczny oportunizm korporacyjno – kołchoźniczy i wystudiowana w telewizyjnych programach surowa bezczelność władzy.



Nie wolno jednak zapomnieć, że elita jest pochodną społeczeństwa, na glebie którego wzrasta i potężnieje. Nie tylko psychologicznie czy moralnie kształtuje postawy maluczkich, ale sama jest wyrazem pewnych mrocznych i głęboko skrywanych potrzeb, pragnień i aspiracji kotłujących się w demosie. Niezależnie od tego, że demokratyczna więź (nie mówiąc już o kontroli czy odpowiedzialności) jest później iluzoryczna a elementy, które władza wyciąga ze społeczeństwa celem stabilizacji własnego panowania są zadziwiająco bliskie tym z listy siedmiu grzechów głównych (parareligijne i zupełnie świeckie resentymenty czy fobie, chciwość, nieufność, nietolerancja, szyderstwo). Władza w takim układzie nie tylko ułatwia rozwój patologii i nieprawidłowości, ale sama wzmacnia się korzystając z milczącego przyzwolenia czy ogólnej atmosfery społecznej degeneracji. Dlatego odwoływanie się jedynie do świata „wielkiej polityki” niesprawiedliwe pomija patologie, które możemy obserwować na najniższych szczeblach gminnych urzędów, najbardziej poślednich stanowiskach w zapomnianych przez reklamodawców i decydentów ośrodkach, gdzie rozstrzygają się drobne dramaty w mikrohistoriach „rodziny na swoim”. Gnicie przestało postępować z góry na dół jak chcieliby to widzieć libertarianie czy piewcy zdrowego fundamentu społecznego w postaci tradycyjnego katolickiego ludu (w kontrze do zepsucia elit). Raczej pulsuje miarowo w całym organizmie, tocząc wszelkie organy i układy społeczno-politycznego ciała niezależnie od siebie. Choć oczywiście degeneracja jaką obserwujemy „na górze” dość dobrze pozwala uzmysłowić sobie skalę choroby. Jak na razie pozostajemy bezradnymi lekarzami, którzy prędzej skonają jako współzarażeni niż znajdą lekarstwo.



A jak wyglądają dyskursy realnej władzy, opozycji prawdziwej czy tej już tylko koncesjonowanej, władzy „szarych eminencji” wewnątrz rebelianckich zastępów, władzy z tylnego fotela, ruchu oporu wolnych Polaków, niezależnych grup wydobywających groźne pomruki z trzewi politycznego podziemia? Oprócz dojmującego odczucia coraz silniejszej presji w kierunku prywatyzacji, deregulacji, komercjalizacji, urynkowienia, jaka przenika nieprzekraczalna granice politycznych podziałów i jednoczy tych wydawałoby się na wieki skłóconych, mamy standardowy program rozrywkowy. W głównych organach polskiej debaty publicznej snuje się wizje ostatecznego starcia upiorów dusznej atmosfery polskiego klerykalnego zaścianka z reprezentantami zachodniej laickości i wolnomyślicielstwa. I odwrotnie. „Prawdziwi patrioci” mają zmyć hańbę smoleńską i rozbić łby zdrajcom i poputczikom antyklerykalnej, polonofobicznej hydry. Wiadomo w czym rzecz. Brzmi to jak najbardziej komiksowo, a biorąc pod uwagę źródła tego manichejskiego konfliktu politycznego, również obrazoburczo, a jednak w miarę precyzyjnie zarysowuje pewne modele opowiadania o problemach współczesnej Polski. Pokazuje również przyczyny niemocy różnorodnych grup oporu, a właściwie problemy systemowego wyrażania niezgody, głośnego wykrzykiwania własnego niezadowolenia przez konkretne grupy społeczne, zawodowe, intelektualne, określania się wobec dylematów współczesnej polityki. Zaprawdę trudno odnaleźć się pomiędzy wolnorynkowcami antypaństwowymi, którzy za cenę utrzymania władzy zdolni są do wszelkiej nieprawości, a rozmodlonymi, którzy krzyczą „hańba” i uśmiechają się do spauperyzowanego ludu, ale ich pomysł na „odzyskanie państwa” i jego wzmocnienie razi niekonsekwencją oraz ideowym zakłamaniem. Do tego dochodzą oportuniści, cynicy, hochsztaplerzy, wszelkiego rodzaju karierowicze, którzy ciągną za taborem niczym zachłanni maruderzy czy sprzedajne dziewki. Rozpoznanie pozycji, na jakich zmuszeni są trwać przeciwnicy status quo i znalezienie szans na wywinięcie się z sideł, zastawianych przez sytych i uposażonych wespół z tymi, którzy krzycząc o własnym wyobcowaniu są tylko troszkę mniej syci i uposażeni, za to częściej mówią o patriotyzmie i klękają przed (tymi właściwymi) biskupami, jest w tej sytuacji zadaniem godnym najtęższego spiskowca z najlepiej zakonspirowanej organizacji bojowców.



Wydawałoby się, że manipulacja na szeroką skalę, mechanizmy politycznej propagandy, nowomowa urzędowa i codzienna, dzięki europeizacji, postępowi społecznemu i ogólnoludzkiemu, rozwojowi edukacji na wszystkich szczeblach, negatywnym doświadczeniom historycznym z epoki półprawd i samooszukiwania (samokrytyki) zniknęły na dobre z horyzontu społecznych zagrożeń. Naiwne myślenie zafascynowanych mitem postępu, złudzenia marzycieli, ewentualnie hipokryzja ludzi, którzy zawodowo zajmują się tak zwanym społeczeństwem obywatelskim czy oszukiwaniem ludzi za pośrednictwem „zaangażowanych” społecznie massmediów. Państwa nie tylko zbroją się coraz intensywniej, ale w coraz bardziej przemyślany sposób rozbrajają „kulturowo” opór całych społeczeństw, podobnie jak czynią to korporacje i międzynarodowe grupy interesów. Specjaliści od propagandy czy już nawet planetarnej manipulacji pracują w pocie czoła nad jeszcze skuteczniejszymi technikami „miękkiego” torowania drogi swoim „inwestycjom” i strategicznym planom. Wiadoma sprawa. Nic dziwnego, że tego typu postawienie problemu może wywołać jedynie wzruszenie ramion u tych, którzy realistycznie patrzą na świat lub dobrze znają mechanizmy władzy w zdegenerowanej „demokraturze” peryferyjnej. Realizm w spojrzeniu na świat polityki jest oczywiście jak najbardziej wskazany, ale konstatację, że w tej kwestii na przestrzeni dziejów nie zmienia się nic, władza niezależnie od epoki jedynie manipuluje, kontroluje, wyzyskuje a relacja rządzący – obywatel ze swej natury oparta jest zasadzie absolutnej i nieprzekraczalnej nierównorzędności pozostawmy co bardziej bezmyślnym konserwatystom i makiawelistom z bożej łaski. Zbyt dużo w tym dobrowolnego poddaństwa i przyjmowanej z góry bezradności rozumu w stosunku do ograniczeń świata polityki, na co słusznie wskazywał już Tocqueville w końcowych fragmentach „O demokracji w Ameryce”. Pisał tam o fałszywych i tchórzliwych doktrynach uznających za pewnik nierówność ludzi oraz ich naturalną podległość władzy. Pozostawanie jedynie na poziomie pesymistycznej analizy i wynikającego stąd zdystansowania w obawie przed wprzęgnięciem w propagandowe tryby na dłuższą metę skazuje nas na postępujące zgorzknienie i wyalienowanie z życia społecznego.



Używając w tym tekście słowa „społeczny” narażam się oczywiście na zarzut specyficznego reakcjonizmu, ewentualnie zacofania. Odwołuję się bowiem do przebrzmiałych kategorii, które w odległej nowoczesności (nie mówię tu nawet o klasycznej nowoczesności, której, my plebejusze peryferii, nie mogliśmy z przyczyn ogólnohistorycznych wyssać z mlekiem naszych dobrych matek) wypełnione były pewną treścią i realnie oddziaływały na rzeczywistość, ale w tej jak najbardziej współczesnej tylko przeszkadzają, brzydko wyglądając w statystykach i na reklamach. Są groźne, nieuporządkowane i mają posmak oddolnego samostanowienia, więc zastępuje się je nowomową formułek, medialnych zaklęć a w razie konieczności także nieubłaganym autorytetem władzy czy urzędu. Usankcjonowana przemoc w walce o zachowanie status quo przybiera, zwłaszcza w państwach liberalnych i dumnie wolnościowych, nieoczywiste i wysublimowane formy, co jest chyba największym osiągnięciem naszej zachodniej cywilizacji w ostatnich dziesięcioleciach. Coraz pojemniejsze bazy danych, coraz szybsze przekazywanie informacji wraz z postępującym skomplikowaniem prawa, nieprzejrzystością procedur, alienacją instytucji zmuszają jak zwykle czujne organy do większej kontroli oraz ingerencji w sferę wolności obywatelskich. Oczywiście czynią to w celu optymalizacji systemowych rozwiązań, zwiększania efektywności, ochrony, bezpieczeństwa bądź umilania nam życia jako potulnym konsumentom trendów i nowości. Tym bardziej, że powszechnie uznaje się te zmiany za oczywisty krok w kierunku ochrony naszego niezbywalnego prawa do „bogacenia się” i wyrastającego z głęboko humanistycznych przesłanek uprawnienia do zachowania „świętego spokoju”.



Czy zostało nam coś więcej w zakresie naszej osobistej wolności niż złośliwostki wywołujące uśmieszek zupełnie prywatnej i jakże skromnej satysfakcji ze zrozumienia meandrów współczesności, bądź przyjęcie pozycji jej chłodnych prześmiewców? Porzućcie nadzieję, drodzy zdesperowani. Nawet złośliwości zostają zneutralizowane, bo odpowiadają ogólnokulturowej tendencji do „banalizacji” zła społecznego, oczywiście zła wyrządzanego codziennie przez bezimiennych urzędników określonych agend i komórek Systemu. Funkcjonariuszy posiadających certyfikat zgodności z „naturalnym” i cywilizacyjnym paradygmatem, chociażby w rodzaju profesjonalnej i elastycznej technokracji, która uśmiechnięta sprzedaje nam tandetne prezenty, nędzę i kłamstwo. Ewentualnie zabawowej klasie kreatywnej z mediów wszelakich niosącej kaganek postępu w dzicz polskiego narodu. Ogłupienie zdało się zastąpić niemodny już termin „oświecenie”, a obowiązki wobec wspólnoty wyparte obowiązkiem zabawy, im głośniejszej, tym lepiej finansowanej. Wrażenie satysfakcji u tych, którzy wiedzą, o co tak naprawdę chodzi w polityczno – rozrywkowym biznesie przypomina z kolei wyraz twarzy pijaka z parku, któremu zza pazuchy wychynęła butelka z gorzałą. Cieszymy się, bo brzdęk tłuczonego szkła i chlupot cieczy tym razem nie następuje, zamiast niego do naszych steranych uszu dociera głuche uderzenie ocalałej butelki o parkowy bruk. Tryumfujemy uspokojeni. Zdaje się nam, że chociaż przez chwilę trzymamy lejce rozpędzonej rzeczywistości, ale jednak perspektywa stłamszonego pijaka boleśnie da o sobie znać za kilka godzin. Przesadne fetowanie tych drobnych zwycięstw staje się więc tylko kolejnym krokiem w kierunku doskonale znanej beznadziei. Z kolei wzmacnianie poczucia grupowego wyobcowania, będące wprawdzie uznaniem faktu, że racja jest po naszej stronie, zrozumieniem oczywistej słuszności postulatów, kończy się na wzajemnym nakręcaniu w nienawiści do takiego czy innego przeciwnika. A nakręcona zabawka ma taką właściwość, że zazwyczaj po chwili z łoskotem rozkracza się na podłodze. Złośliwości czy inne knajpiano-gazetowe żarty wykrzywiają gębę w odpychającym grymasie bezradności, a cięte inwektywy sprawiają paradoksalnie, że oczekiwany chichot (mający przynieść pocieszenie) grzęźnie w gardle. Stajemy się sobie wstrętni i tym bardziej podatni na ciosy. Jest to rzecz jasna wyraz desperacji i przekonania, że wszystko co prezentują nam ogólnopolskie ośrodki informacji i propagandy wymaga odrzucenia, nienawistnej reakcji, pokazania środkowego palca, rozsadzenia od środka lub ataku z zewnątrz, ale jednak to chyba zbyt mało.



Nasza kartka do nieznajomych przyjaciół rozsianych po bezdrożach społecznego pustkowia zaczernia się w sposób coraz bardziej fatalistyczny, ale czyż nie potrzeba nam obecnie takiej właśnie konfrontacji? Obraz świata polityki i tej zupełnie prywatnej egzystencji, choć w oczywisty sposób fragmentaryczny i nie predestynujący do jakiejś totalnej ogólności, można podsumować stosownym fragmentem z Ortegi y Gasseta: „Taka właśnie jest straszliwa prawda o naszych czasach, przedstawiona brutalnie i bez osłonek”. Jak zatem znaleźć rozwiązanie tych problemów i dramatycznej niemożności? Na pewno nie można oczekiwać takiej odpowiedzi od specjalistów z dziedziny najwytworniejszej humanistyki, zaangażowanego dziennikarstwa i zawodowej działalności społecznej, z ich codzienną troską o Priwislanskij Kraj w ramach dominium Unii Europejskiej. Nie stworzą koherentnego obrazu. Poza tym zbyt wiele musiałoby być tam prawdy o ich nietrafionych wyborach, knajackiej postawie i, jakże często, nieszczerym zaangażowaniu. Ponadto pewnie i trochę smutnych faktów o nas współczesnych, dzieciach i wnukach bezprzykładnej klęski „Solidarności”, antyspołecznej transformacji, która poharatała gospodarczą, społeczną i mentalną tkankę narodu. O systemowo postępującej deprecjacji pojęć związanych ze społecznymi obowiązkami i odpowiedzialnością za dobro wspólne. Patrzymy na to wszystko z pewną nieczułością i zawstydzeniem jednocześnie. Stan kryzysu i swoistego rozpadu, który obserwujemy staje się stanem naturalnym i zarazem rzeczywistością, która otacza, obłapia wulgarnie i przenika do wnętrza ze złowrogą nieustępliwością. Pozostaje nam stanąć w otoczeniu przyjaciół i od czasu do czasu zastanowić się nad najpilniejszymi sprawami, przerywając co chwila klasycznym: ”I to jest bardzo dobre pytanie”.



Znudzony czytelnik, do którego ten tekst jest skierowany może wzruszyć ramionami i przejść do porządku dziennego nad tymi popisami politycznego radykalizmu, ale powinien wziąć do serca i zapamiętać zdanie, które miał wypowiedzieć cesarz Oktawian August: ”Plaudite cives, plaudite amici, finita est comoedia” — „Klaszczcie obywatele, klaszczcie przyjaciele, komedia skończona”. Na obecnym etapie rozwoju Polski i w dominującym układzie medialno – politycznym, a także biorąc po uwagę mentalny poziom elit (opozycja nie prezentuje się wcale lepiej) będzie to raczej „Klaszczcie przyjaciele, komedia trwa w najlepsze”. Ciekawe jak długo zajmie nam odkrycie prostej prawdy, że te „królewskie” gesty w demokratyczno – oligarchicznym sosie są już tylko pośmiertnymi drgawkami upudrowanego trupa, który, co jest największą tragedią współczesnej Polski, ma się jednak całkiem dobrze. Kiedy ta podszyta blagą prośba o wiwaty i oklaski zostanie przez publiczność odrzucona zdecydowanie i bez namysłu, a sama publiczność przestanie zwracać uwagę jedynie na gustowne stroje, wystudiowane gesty solistów i uważniej wczyta się w libretto? 

 

Łukasz Bińkowski

 

 

Tekst ukazal się pierwotnie na stronie portalu publicystycznegonowe-peryferie.pl

http://lubczasopismo.salon24.pl/noweperyferie; mail: nowe.peryferie(at)gmail.com Skład: acmd; andaluzyjka; geissler; kazimierz.marchlewski; michalina przybyszewska; binkovsky

Nowości od blogera

Komentarze

Inne tematy w dziale Polityka