Niedawno zmarła moja Mama. W trudnych dniach przed jej śmiercią, zmuszony byłem poznać z bliska system opieki zdrowotnej, na jaki zdobyła się Polska po dwudziestu latach niepodległości. W efekcie pojawiło się w moim sercu gorące pragnienie, żeby nigdy z niego nie musieć korzystać. Rany emocjonalne zadane przez wymuszoną bezradność z jaką patrzyłem na bezduszność, chamstwo, niekompetencję "opiekunów" gasnącej staruszeńki, są głębokie i dopiero od niedawna mogę mówić o tym co widziałem.
Mogę, ale nie w tej chwili. Moja głowa pracuje inaczej. Z traum jakie przeżywam rodzą się pomysły. Ból rodzi pragnienie, a pomysł jest jego owocem. Bezsilny, by zmienić okoliczności, w których umierała Mama, wybiegałem myślą w przyszłość i marzyłem o lepszym systemie opieki nad naszymi Rodzicami. To co robiło na mnie największe wrażenie to samotność tych ludzi, którzy przecież nie byli sami na świecie. Ich głód kontaktu, zdesperowana nadzieja na wizytę dzieci. Stłoczeni po kilka osób na pokój, chude kurczaki w zbyt dużych dla siebie łóżkach, obsługiwani szorstko, "tykani" bez szacunku, podcierani bez serca, i smarowani drogimi kremami, których już nie mogli wąchać, głodnymi oczyma stale wisieli na drzwiach, czekając bez końca na bliskich...
I przyszedł mi do głowy pomysł. Są dwa rodzaje domów - przechowalni, gdzie wciskamy naszych niechcianych, lub opuszczonych. Jeden rodzaj zajmuje się potrzebami ludzi u końca ich dni na Ziemi. Drugi przechowuje do osiemnastego roku życia, te dzieci, dla których zabrakło na tym świecie Rodziców. Oba rodzaje tych instytucji opieki, spełniają swoją rolę tylko w minimalnym stopniu. W wielu wypadkach kaleczą, zamiast koić.
A co jakby te domy połączyć? Dać dzieciom dziadków, a dziadkom wnuki? Po załamaniu się tradycyjnej rodziny wielopokoleniowej, zapominamy o wielkim błogosławieństwie jakim w życiu staruszków są wnuki, dla których z kolei miłość bez oczekiwań, do której dziadkowie i babcie są tak zdolni, może oznaczać różnicę między życiem udanym, a życiem przegranym?
Czy to jest technicznie wykonalne? Zorganizować opiekę nad tymi dwiema grupami w jednym domu? Dać jednym i drugim wszystko to, co ma do zaoferowania rodzina? Jakby to mogło wyglądać?
Wyobrażam sobie Dom, gdzie dzieci mieszkają pod jednym dachem z osobami u schyłku życia. Napełniają śmiechem ich życie, czsem pomogą wstać, przyniosą sok z kuchni, czasami kwiatuszki zerwane w lesie, a czasem z dumą pokażą złapaną tam żabkę. Zwierzą się z kłopotów w szkole. A za oknami koniecznie powinny być konie, bo dom opieki nad życiem, powinien nim tętnić w każdym wymiarze. Powinno w Domu być miejsce na rodzinny biznes - szkołę dorosłego życia dla młodych. Czemu nie miała to by być stadnina koni? Zajeżdżają samochody, wysiadają panny w strojach do jazdy, przybyłe na lekcje konnej jazdy. Następują konieczne i nieuniknione kontakty, przenikanie się światów, tego "normalnego" i Domowego, zawiązują się znajomości, przyjaźnie... Bo przecież dzieci z Domu są w pełni zaangażowane w jego wszystkie funkcje - doglądają koni, pomagają w recepcji... Biały parkan wyznacza granicę bezpiecznego świata, w którym łatwiej dorastać do samodzielności, choć zabrakło Rodziców, ale i łatwiej umierać godnie i pogodnie, kiedy przyjdzie czas - bo w otoczeniu wnuków i w bliskim kontakcie z tętniącym autentycznością życiem Domu.
Ciekawe czy taka wizja jest możliwa do zrealizowania. Czy przepisy pozwoliłby na bliski kontakt dzieci i umierających staruszków, nie mówiąc już o stajni i parkingu dla samochodów! Z jakiegoś powodu, kiedy myślimy o opiece nad sierotami, wychodzą nam z tego miniaturowe więzienia, a kiedy organizujemy opiekę nad starcami, tworzymy instytucje, jako żywo, przypominające baraki dla "dochadiagów"... I co na to Unia, której urzędnicy porwali się na tytaniczne zadanie skodyfikowania krzywizny banana? Czy wolno kochać potrzebujących?
Inne tematy w dziale Społeczeństwo