Fundamentem nowej polityki bliskowschodniej Stanów Zjednoczonych jest zamiar powierzenia Iranowi roli lokalnego mocarstwa, odpowiedzialnego za wyciszenie miejscowych konfliktów, ustabilizowanie tego jakże ważnego dla gospodarki świata regionu. Jednym słowem, uczynienia Iranu swoistym policjantem. Wiele wskazuje na to, że Obama sformułował tę strategię w jej ogólnych zarysach, jeszcze przed objęciem prezydentury na pierwszą kadencję. Wiadomo np, że tajne kontakty przedstawicieli amerykańskiej administracji z reżimem mułłów, rozpoczęły się niemal natychmiast po wygraniu pierwszych wyborów. Dopiero jednak w drugiej połowie drugiej kadencji Obama doszedł do wniosku, że może wreszcie przystąpić do otwartej politycznej ofensywy na tym froncie.
W tym nowym podejściu do problemów bliskowschodnich jest pewien element racjonalny. Zdawać by się mogło, że "kotwiczenie" amerykańskich wpływów w tej części świata w oparciu o ścisły sojusz z Izraelem się nie sprawdziło - ze względu na wciąż rosnącą nienawiść świata arabskiego do Izraela. W oczach pewnej części amerykańskiego establishmentu, Izrael zawiódł pokładane w nim nadzieje i dziś nie daje już żadnej rękojmi na skuteczne pacyfikowanie rozwścieczonych ludów Bliskiego Wschodu. Kraje o arbitralnie wyrysowanych przez ustępujące mocarstwa kolonialne, sztucznych granicach, rozsypują się na naszych oczach. Nie tak znowu stary porządek rzeczy, okazał się całkowicie nieadekwatny już w chwili jego tworzenia. W żadnym razie nie zaspakaja prawdziwych potrzeb i ambicji mieszkańców. Lata kolonialnej eksploatacji i przemocą narzucony wspólczesny podział polityczny, wydają się być jedną z głównych przyczyn zaniedbań cywilizacyjnych gnębiących ten rejon.
Istnieje jednak i taka szkoła politycznego myślenia, która przyczyny dla niekończącego się konfliktu bliskowschodniego upatruje w istnieniu Izraela - drażniącego, obcego ciała w morzu muzułmańskich ludów. W swojej ekstremalnej wersji, myślący w ten sposób politycy wzywają do wymazania Izraela z mapy Bliskiego Wschodu, w łagodniejszej, wołają o rewizję porządku politycznego powstałego po utworzeniu Izraela w 1948, o ograniczenie jego wpływów, rezygnację z żydowskiego charakteru państwa, "oddanie" Judei i Samarii Palestyńczykom, umożliwienie im i ich potomkom "powrotu" do Izraela z wygnania...
Obama jest emocjonalnie doskonale przygotowany do tego, żeby Izrael pozostawić swojemu losowi, czy wręcz rzucić go na pożarcie nieprzyjaznym mu, muzułmańskim sąsiadom. Nie gnębią go ani skrupuły moralne, ani religijne. A święcie przekonany o swoim niezrównanym talencie politycznym, bardzo dobrze przygotował się do pokonania opozycji dla swojej idei, tak wśród polityków zagranicznych, jak i krajowych.
Coraz lepiej rozpoznana, pomimo wysiłków jego administracji by ukryć detale przed opinią publiczną, całkowita fasadowość tego, dla niepoznaki zwanego nuklearnym, dealu z Iranem, jednoznacznie wskazuje na to, że przedmiotem niedawno ukończonych negocjacji wcale nie było ograniczenie możliwości Iranu w wyścigu po BOMBĘ. Celem tych negocjacji było uzyskanie zgody pozostałych mocarstw na koronowanie nowego cesarza irańskiego i reaktywowanie perskiego mocarstwa.
Idea oparcia nowego ładu i pokoju bliskowschodniego na Iranie i zmarginalizowanie roli Izraela, nie napotkała na prawie żadne opory w Genewie. Zawstydzająco dla zachodniej cywilizacji, uzyskała wręcz, początkowo nieufną i niepewną, sympatię przedstawicieli wszystkich obecnych na obradach mocarstw. Coś, co do niedawna wydawało się całkowicie niemożliwe, stało się faktem. USA odwróciły się od swojego najważniejszego i najbliższego sojusznika na Bliskim Wschodzie. Izrael stał się w oczach amerykańskich polityków krajem wymagającym kontroli, nieprzyjaznym, nawet groźnym...
Opór wewnętrzny, opór amerykańskiego społeczeństwa, jest w najlepszym wypadku mdły. Opozycja w amerykańskim parlamencie, choć politycznie znacząca, najprawdopodobniej nie zdoła zablokować implementacji ugody z Iranem.
Co to znaczy w praktyce? Ni mniej, ni więcej tylko początek końca Stanów Zjednoczonych Ameryki Północnaj. Koniec Stanów to początek końca cywilizacji goim - narodów. Po dwustu z okładem latach istnienia, po kilkukrotnym uchronieniu ludzkości przed mrokiem zniewolenia, Stany Zjednoczone odegrawszy tak pozytywną i błogosławioną rolę w historii świata, porzuciły poparcie dla Izraela. Tym samym Ameryka nie tylko stała się jak inne kraje, ale i poprowadziła inne narody w mroczny czas powszechnej wrogości do Izraela. Za przykładem USA pójdą inne kraje. Ten proces jeszcze trochę potrwa, będą opory (tak jak dziś np Kanada), ale wyznaczony przez Obamę kierunek już się spodobał innym państwom i świat w nim podąży.
Biblia zapowiada ten czas od bardzo dawna. Czas goim zbliża się do swojej konkluzji i my, którzy Żydami nie jesteśmy, a którzy ulegliśmy pokusie wynoszenia się ponad Żydów, naocznie przekonamy się jaką cywilizację zdołaliśmy stworzyć. Przekonamy się o jej wartości i trwałości. Już się przekonujemy, jeśli tylko ktoś chce patrzeć i widzieć.
Podział na świat - narody i Izrael - Naród Wybrany, nie tylko nie zaniknie, ale się wyostrzy. Granica tego podziału, choć niby tylko geograficzna, tajemniczym sposobem przebiega w każdym sercu, każdego człowieka, dzieli każde społeczeństwo i każdą rodzinę. Autor tego bloga przez kilka lat nieudolnie próbował uczulić swoich czytelników na istnienie tej granicy.
Czas na budowanie, jeśli nawet nie przeminął, to właśnie przemija, a nadchodzi czas sprawdzania tego co się wybudowało. Co wybudowaliśmy w Polsce? Czy znów, w niedalekiej przyszłości, zaczniemy "walić" w Żyda, bo już wolno, czy też wykorzystaliśmy czas wolności na wychowania pokoleń wolnych od zarazy antysemityzmu? Zbudowaliśmy kolorowe elewacje patiomkinowskiej wioski, czy prawdziwą twierdzę zdolną oprzeć się nawale nadciągającego zła? Kto może spać spokojnie?
Inne tematy w dziale Społeczeństwo