Aleksander Sołżenicyn znacznie przeżył swoją sławę. W jego ojczyźnie, która może pochwalić się najbogatszymi obywatelami, najdroższymi sklepami oraz największymi budowlami reprezentacyjnymi na świecie, zabrakło miejsca dla pisarza-proroka.
Już kilkanaście lat temu Benjamin Barber odnotował w swoim bestsellerze „Dżihad i Mcświat”, że autorski program Sołżenicyna zniknął z telewizji rosyjskiej, gdyż okazał się mało opłacalny. Trudno wyobrazić sobie 20-letniego Rosjanina, wychowanego na amerykańskim lub nawet rodzimym rocku, który zagłębiałby się w trzy pękate tomy „Archipelagu Gułag”. Rynek kultury w nowej Rosji zmarginalizował Sołżenicyna skuteczniej niż w dawnym ZSRR udało się to cenzurze. A Zachód też od dawna ma na swoim niebie kultury lepiej sprzedające się gwiazdy.
Gdy zbladły polityczne fascynacje, związane z osobą i dziełem Sołżenicyna, można zapytać na chłodno, czy był on wielkim pisarzem. Wydaje mi się, że najlepsze próbki swojego talentu dał on w nowelach, którymi debiutował w latach postalinowskiej odwilży. Iwana Denisowicza i jeden dzień z jego łagrowego życia znają mniej więcej wszyscy. Warto więc przypomnieć znacznie mniej popularne „Dziwne zdarzenie na stacji Kreczetowka”. Bohater tej opowieści – młody oficer, nie znający poza stalinowskim ZSRR, który go wychował, żadnego innego świata – spotyka na przystanku kolejowym, gdzie diabeł mówi dobranoc, dość dziwnego osobnika. Jego przygodny znajomy próbuje zapewne ukryć się na głębokiej prowincji przed czujnym okiem wymiaru sprawiedliwości. Uwagę swojego rozmówcy prowokuje słabą orientacją w aktualnych nazwach radzieckich miast. Kto – zamiast o poprawnym „Engelsie” – nadal, jak w carskich czasach, mówi o „Saratowie”? Musi to być biały kontrrewolucjonista, który teraz wynajął się kapitalistycznemu otoczeniu na szpiega. Oficer, nie potrzebując do tego długiego namysłu, zgłasza się do NKWD i melduje. Chwilowy towarzysz kolejowej drogi, z którym przyjaźnie gawędził, znika – prawdopodobnie na zawsze – w otchłani wiadomego resortu. Tymczasem oficera, który właściwie powinien się cieszyć z dobrze wypełnionego obywatelskiego obowiązku, trapi jakiś nieokreślony niepokój. Być może, wyczuł on po raz pierwszy, nie umiejąc jeszcze tego nazwać, że jest cząstką rzeczywistości, która nawet dobrem posługuje się w złym celu. Uczciwość, lojalność i oddanie sprawie prowadzą w niej do ochotniczego donosicielstwa.
Sołżenicyna coś łączyło z obydwiema postaciami jego opowieści. On również był ideowym oficerem Armii Czerwonej. Popełnił jednak nieostrożność, która go kosztowała – jak aresztowanego podróżnego z „Dziwnego zdarzenia…” – bliższy kontakt z NKWD. Kontrwywiad „Smiersz” (od „Smiert` szpionam”) zainteresował się listem, w którym Sołżenicyn, nie wątpiąc jeszcze w zasady ustroju, wyrażał wątpliwości, czy oddział, w którym służy, jest dobrze dowodzony z wyższego szczebla. Wystarczyło niezbyt skomplikowanego śledztwa, żeby go przenieść z frontu do łagru (łagodniejszego, co prawda, niż większość placówek sieci, którą po latach miał nazwać „Archipelagiem Gułag”). Osiem lat, które tam spędził, na dobrą sprawę go stworzyło. Okres ten nie zdążył złamać Sołżenicyna, lecz za to wyrobił w nim przekonanie, że o tym, czego doświadczył wspólnie z milionami o podobnych losach, musi opowiedzieć literacko. W „Requiem” – poetyckiej relacji o Leningradzie, który w roku 1937 „zawisł wokół swych więzień” – Anna Achmatowa wspomina przypadkową wymianę zdań z inną matką, oczekującą w niewiarygodnie długiej kolejce na wiadomości o sytuacji zatrzymanych synów. - „Może to Pani opisać?” – padło pytanie. Gdy Achmatowa odparła, że tak, „coś na kształt uśmiechu wypełzło na to, co kiedyś było twarzą” jej rozmówczyni.
Pisarz z łagrowym epizodem w biografii mógłby odnaleźć się w oficjalnym światku literackim z epoki Chruszczowa czy nawet wczesnego Breżniewa. Dzięki „Iwanowi Denisowiczowi”, Sołżenicyn zabłysnął w sztandarowym piśmie artystycznej odwilży, miesięczniku „Nowyj Mir”. Jego późniejsze powieści, osnute na tle doświadczeń ze śledztwa i więzienia, natrafiły już – jak „Krąg pierwszy” - na barierę cenzuralną. O tym, co później miało się dziać z Sołżenicynem, przesądziło jednak opanowujące go coraz mocniej poczucie misji. Nabrał on przeświadczenia, że autobiograficzne obserwacje to – wobec tematu łagrów – zdecydowanie za mało. W konsekwencji, rozpoczął się prawdziwie heroiczny okres jego życia. Sołżenicyn gromadził świadectwa byłych więźniów, które – dla półkonspiracyjnej ostrożności – częściej zapamiętywał niż zapisywał. Naszkicowane fragmenty planowanej epopei o łagrach oddawał maszynistkom, co do których – jak twierdził, dzięki umiejętności prześwietlania ludzkich dusz, nabytej za kratami – był pewny, że nie pobiegną do KGB. Miejsce publikacji rezultatu tej wieloletniej pracy pozostawało niewiadomą. Całkiem realnie rysowała się natomiast perspektywa uwięzienia – wprawdzie już o wiele mniej dotkliwego niż w czasach Stalina – za samo jej podjęcie.
W tych jedynych w swoim rodzaju warunkach powstawał „Archipelag Gułag”. Od rozdziału historii, który on przedstawia, upłynęło już tyle czasu, że bez obawy jakiejś strasznej niestosowności wolno zauważyć, iż ta książka, jedna z najsłynniejszych w XX wieku, nie należała bynajmniej do najchętniej czytanych. Pewien senator amerykański zaoferował podobno swym córkom po 100 tys. dolarów za lekturę „Archipelagu…” Jego propozycja nie natrafiła jednak na przychylny odbiór. W PRL zdobywany u wydawców drugoobiegowych lub przywożony zza granicy „Archipelag…” brało się do ręki, gratulując sobie bohaterskiego aktu sprzeciwu wobec systemu. Teraz – obawiam się – pozycja ta jest skazana na daremne wyczekiwanie świeżych czytelników.
Oczywiście, nie musi ona być winna temu, że brak na nią popytu. Monumentalnemu dziełu Sołżenicyna nieprzemijającą siłę zapewnia jego warstwa dokumentalna. Tutaj – czy mowa o konsekwencjach karzącego działalność antypaństwową paragrafu 58, aresztowaniach i przebiegu śledztwa, czy też o składzie socjalnym i etnicznym społeczności łagrowej, jej życiu codziennym oraz heroicznych buntach, jakie podjęła po śmierci Stalina – trudno w Sołżenicynie nie odnaleźć bezcennego nauczyciela. Chyba na nieszczęście, twórca „Archipelagu…” postanowił jednak pomiędzy jego wyspami faktograficznymi roztoczyć morze retorycznego komentarza. Mnożenie potępiających epitetów do spółki z nużącą, bo zbyt łatwo dającą się przewidzieć i rozszyfrować ironią nie dodaje prawdzie rzeczowej niezbędnego jej naświetlenia. Prędzej już ją banalizuje. Słusznie chyba najwięksi z artystów słowa, przedstawiających obozy koncentracyjne, Borowski i Szałamow, w ogóle zrezygnowali z ocen na rzecz sprawozdawczego opisu sytuacji.
Czy jednak do „Archipelagu Gułag” wypada przykładać kryteria czysto literackiej jakości? Sołżenicyn, naturalnie, zamiast tworzyć ciągi pięknych zdań, obrazów i metafor chciał w nim wydobyć prawdę z niedostępnych głębin. Na tej płaszczyźnie, jego racje są mocne, dopóki mówi on tylko o łagrach. Gdy natomiast sili się na uogólnienia, dotyczące radzieckiego komunizmu, wpada częstokroć na intelektualne mielizny. Najogólniej mówiąc, bolszewizm, rewolucja z października 1917, leninizm i stalinizm na równi są w jego oczach ucieleśnieniami absolutnego zła, które – zbiegiem okoliczności, zaaranżowanym prawdopodobnie przez szatana – wtargnęły do zasadniczo dobrej historii Rosji.
„Archipelag Gułag” ukazał się na Zachodzie, dokąd Sołżenicynowi udało się przemycić jego maszynopis. Wkrótce jednak przeniknął do ZSRR – kraju wciąż jeszcze pełnego, tak dobrze znanych z rosyjskiej klasyki literackiej, nałogowych czytelników. W kręgach tradycyjnej inteligencji, Sołżenicyna wielbiono jako świadka ujawniającego traumę, którą w zbiorowej pamięci wycisnęła hekatomba przymusowej kolektywizacji, wielkich czystek oraz terroru lat powojennych. Nie musiał on już ukrywać pokątnie swych tekstów przed policją. Zbliżał się moment, w którym odważył się zwrócić jako partner sporu do przywódców ZSRR. W słynnym liście otwartym, wzywał ich, żeby – skoro już upierają się rządzić – odrzucili przynajmniej swą absurdalną ideologię. Od razu wychodzi na jaw, że ani diagnozy, ani postulaty polityczne nie były mocną stroną Sołżenicyna. Co bowiem się stało w latach „pierestrojki”? Gorbaczow wygłaszał deklamacje ideologiczne – najpierw o „powrocie do norm leninowskich”, a potem już tylko o „wspólnym europejskim domu”. Za tą osłoną dymną, wykładowcy marksizmu-leninizmu, którzy ideologię schowali do piwnicy, o ile kiedykolwiek ją mieli, działając w sojuszu z istniejącą już za Breżniewa gospodarczą szarą strefą „grabili ile się dało”. Tak to określił Aleksander Zinowiew: pisarz dysydencki, który potrafił wnikliwie polemizować z Sołżenicynem. Ci wieczni przeciwnicy zgodzili się bodaj po raz pierwszy, gdy – bilansując rządy Jelcyna – stwierdzili, że naród niekoniecznie wyszedł najlepiej na zastąpieniu państwa ideologicznego przez klany łupieżcze.
Póki co, jesteśmy w breżniewowskim ZSRR. Oddalił się on już bardzo od czasów, w których osoba niewygodna dla władzy mogła po prostu zniknąć. Po długotrwałym namyśle, władze Związku zdecydowały się pozbawić Sołżenicyna radzieckiego obywatelstwa i tym samym zmusić go do emigracji. Istniała hipoteza (powtarza ją, między innymi, Alain Besancon), że na Kremlu nie obawiano się zbytnio wyjazdu Sołżenicyna na Zachód, kalkując trafnie, że nie odnajdzie on wspólnego języka ze swoimi nowymi gospodarzami. Prognoza ta, która wydaje się nieco zbyt mądra, jak na eksperckie zaplecze ekipy Breżniewa, sprawdziła się w stu procentach.
Zachód wprawdzie z początku dał Sołżenicynowi to, co miał najlepszego. Uhonorowano go Nagrodą Nobla, którą – trzeba trafu – zaledwie kilka lat wcześniej przyznano najstarszemu autorytetowi urzędowego życia literackiego w ZSRR, Michaiłowi Szołochowowi (którego arcydzieło, „Cichy Don”, głosiło pojednanie Kozaków, zaciekle antybolszewickich w trakcie wojny domowej, z ustrojem zrodzonym przez zwycięską w końcu rewolucję). Podczas globalnej konfrontacji bloków radzieckiego i amerykańskiego, wyróżnienie królewskich akademików Szwecji (jak zresztą i Norwegii) było mało czym więcej niż instrumentem zmiennych koniunktur politycznych. Nobel dla Szołochowa zapowiadał nadejście odprężenia w stosunkach Waszyngtonu z Moskwą, Nobel dla Sołżenicyna pozwalał spodziewać się zmierzchu „detente”. Może jednak w rozgrywkach skandynawskich akademików – i wpływających na nich suflerów z Ameryki Północnej – krył się tym razem głębszy sens? Czy prawdy o tej fazie historii Rosji, którą otworzył rok 1917, nie dałoby się uchwycić, czytając „Archipelag Gułag” równocześnie z „Cichym Donem”?
Kiedy jednak Sołżenicyn zabrał głos na Harvard University, wywołał tam znacznie więcej zażenowania niż entuzjazmu. Nie rewanżował się bowiem komplementami za prestiżowe zaproszenie, tylko rąbał swej publiczności samą przykrą prawdę w oczy. Ściślej biorąc, niestety, wypowiadał przeświadczenia, w których prawdziwość święcie wierzył. I tej krytycznej wobec niego uwagi nie dosyć. Sołżenicyn chętnie utożsamiał się z Dostojewskim, którego starał się (spójrzmy na jego staromodną brodę) przypominać nawet zewnętrznie. Swemu genialnemu poprzednikowi na pewno dorównał pod jednym względem: gdy idzie o zdyskredytowanie się jego prób przewidywania przyszłości. Dostojewski – przypomnijmy – wieszczył, że całą Europę zdruzgocze krwawa rewolucja proletariacka, której (uwaga!) uniknie tylko Rosja. Sołżenicyn natomiast wróżył w Harvardzie, że Zachód, choć jeszcze sam tego nie wie, przegrał już zimną wojnę. W efekcie, macki demonicznie perfidnych władców Kremla miały rozciągnąć się na cały glob.
Sołżenicyn uzasadniał te wizje, powołując się na wydarzenia, które – w dzisiejszej perspektywie – okazują się doraźnymi incydentami. Istotnie, Amerykanie uciekli z Indochin, a Moskwa odnosiła sukcesy dyplomatyczne w Europie Zachodniej, które znalazły ukoronowanie w porozumieniach helsińskich. Zbudowała też, wykorzystując efektowne rajdy Kubańczyków, solidne twierdze swoich wpływów na południu, jak również w tzw. Rogu Afryki. I co z tego? Niemal równocześnie, blok radziecki wpadł w pułapkę finansowego uzależnienia od Zachodu. Szale ostatecznie przeważyło intelektualne urobienie elit władzy w ZSRR i jego satelitach, które zaskakująco łatwo przejmowały "american way of thinking" na równi z "way of life".
Wyobraźmy sobie, że harwardzkiego przemówienia Sołżenicyna słucha świeżo zaprzyjaźniona para: amerykański ekspert uniwersytecki, chętnie przyjmujący zamówienia z Białego Domu i Pentagonu, oraz jego kolega po fachu zza żelaznej kurtyny, którego wreszcie wypuszczono na stypendium Fullbrighta. Przy szklaneczce „whisky on the rock” szybko dochodzą oni do wniosku, że ów dziwnie wyglądający starszy pan przybył chyba prosto z wehikułu do podróży w czasie, w którym zepsuła się tablica ze wskaźnikami. Gdzie są te „siły zła”, rozpoczynające swą „decydującą ofensywę”, przed którymi ostrzega? Gdzie rzekomo bezradny Zachód, nad którym płacze? Przecież my, chociaż jesteśmy po przeciwnych stronach barykady, w 90%-ach się zgadzamy. A jeśli idzie o wnioski praktyczne… No cóż, na śmierć Breżniewa trzeba jeszcze trochę poczekać.
Ktoś mógłby się upierać, że przepowiednie Sołżenicyna się nie sprawdziły, ponieważ on sam temu zapobiegł. Mianowicie, radzieckie imperium uśmiercił potężny cios jego oskarżeń moralnych. Bajka to pewnie ładna, tylko że całkowicie niezgodna z realiami. Wieści o zbrodniach Stalina, jeszcze przed II wojną światową, próbowali na Zachodzie rozpowszechniać trockiści. Po roku 1945, nowe rewelacje przynieśli emigranci z bloku wschodniego, w tym również z Polski. Jednym i drugim udało się przekonać głównie z góry przekonanych do ich racji. Oczywiście, demaskacjami antystalinowskimi posługiwała się amerykańska propaganda zimnowojenna. Ona jednak zyskiwała rezonans w kręgach, gdzie dyktatorów w rodzaju generała Franco, Czang Kaj Szeka bądź Ngo Dinh Diema ogłaszano zbawcami religii i cywilizacji. Przesłanki aranżowanego przez nią oburzenia, zwróconego w kierunku wschodnim, prezentowały się zatem dość słabo. W poważnych ośrodkach administracji prezydenckich Trumana, Eisenhowera czy Nixona i tak zresztą koncentrowano się na rywalizacji ekonomicznej i geopolitycznej.
W końcu jednak blok zwyciężający – czego objawem stała się m.in. kampania prezydenta Cartera w obronie praw człowieka – postanowił frontalnie zaatakować słabnącego przeciwnika na płaszczyźnie wartości. Niewykluczone, że jego think-tanki odkryły z opóźnieniem, że w tym właśnie sektorze frontowym broniony przez nie kapitalizm ma szczególnie słabą pozycję. Po prostu nie możemy – niedługo po wojnie pisał Józef Maria Bocheński – zaakceptować ustroju, w którym młody człowiek z bogatej rodziny rozbija się limuzyną, wymuszoną na tacie, po luksusowych knajpach, a jego rówieśnik w tym samym czasie sterczy pod urzędem pośrednictwa pracy. Jeśli tak myślał zakonnik, będący w dodatku antykomunistą i sowietologiem, to w kapitalistycznej Grenadzie rzeczywiście panowała zaraza.
W sumie, opiniotwórcze zwycięstwo Sołżenicyna było dosyć dwuznaczne. Lewica zachodnia – poza mastodontami stalinizmu z francuskiej czy portugalskiej partii komunistycznej – nie odważyła się przeczyć informacjom zawartym w jego „Archipelagu…” A przecież w pierwszej dekadzie powojennej funkcjonariusze wspomnianej FPK domagali się od sądów burżuazyjnych kar za oszczerstwo, gdy tylko wykryli wzmiankę, że w Związku Radzieckim są obozy pracy. Niewiele wody upłynęło w Sekwanie i słowo „Gułag” zaczęło być odmieniane przez wszystkie przypadki w paryskich bestsellerach humanistycznych – również tych, których autorami byli weterani tamtejszego „lewego brzegu”. Wiedza o przeszłości, odzyskana dzięki Sołżenicynowi, nadaje się jednak do rozmaitego wykorzystania. Czy najlepszym z niej użytkiem jest usprawiedliwianie ustroju opartego na nieograniczonym mnożeniu zysku dla nielicznych? I tłumieniu spostrzeżeń, które Bocheński pięćdziesiąt lat temu odnotowywał jako oczywiste? A do tego właśnie użyto Sołżenicyna na półkuli zachodniej. I w tej formie otrzymaliśmy go z importu po roku 1989. – Nie masz z czego żyć, ale przynajmniej nie grozi ci Gułag – ileż to razy takie refleksje z filozofii dziejów spotykało się w „Gazecie Wyborczej” albo, na jeszcze bardziej żenującym poziomie, w tygodniku „Wprost”.
Sołżenicyn mimowolnie zderzył się z problemem, który w sferze wymiany opinii, właściwej współczesnym społeczeństwom kapitalistycznym, zaznacza się coraz bardziej dotkliwie. Ujawniając prawdę cząstkową (w jego wypadku: o górze trupów, którą stalinizm wtopił w swoje fundamenty) nie mamy wpływu na to, jak ją skonsumuje fachowy management medialny. Bez jego ingerencji – nie łudźmy się – lewicowi mandaryni z Paryża i pozostałych metropolii zachodnich zignorowaliby Sołżenicyna tak samo, jak potraktowali jego licznych antystalinowskich poprzedników.
Zaraz po jego śmierci, Sołżenicynowi powinno się pogratulować zwłaszcza tego, że opierał się gładkiemu skonsumowaniu. Nie ustępując w tym Dostojewskiemu i Aleksandrowi Hercenowi, gardził on bezgranicznie mieszczańską prozą życia. Starał się, jak mógł, zapobiec pochłonięciu przez nią Rosji, gdy ZSRR – na przekór jego prognozom – się rozsypał. W jego projektach „odbudowy Rosji” uderza zakładanie pewnej z gruntu fałszywej przesłanki. Nie bez sporej dozy zdrowego rozsądku, Sołżenicyn wzywał państwo rosyjskie do połączenia się z – pokrewnymi historią, religią i mową – Białorusią i Ukrainą, a następnie do skupienia się na zaludnieniu i gospodarczym rozwoju Syberii. Czy wierzył, iż globalni decydenci pozwolą Rosji w spokoju zająć się jej pokojową rekonstrukcją? Przecież oni natychmiast zdecydowali, że Ukrainę od Rosji się oddzieli. A już szczególnie syberyjski potentat (przyjmując, że mógłby on powstać) nie był im do niczego potrzebny. Jeżeli ulegał takim złudzeniom, to interwencja NATO na Bałkanach, która nim wstrząsnęła, musiała go ich pozbawić.
Nieprzypadkowo chyba Sołżenicyn zarzucił swój cykl powieściowy „Czerwone koło”, w którym próbował sobie wmówić, że jego ukochaną starą Rosję dałoby się ocalić, gdyby generałowie Mikołaja II dzielniej bili wojska niemieckie i austro-węgierskie. Historia wieku XX jest bardziej skomplikowana niż się to zdawało twórcy „Archipelagu Gułag” i mówcy z Harvardu. W sędziwym wieku, Sołżenicyn zaczął sobie z tego zdawać sprawę.
Ostatniemu prorokowi pozostało bezsilne stwierdzanie prawdy. Jasno powiedział on, jak straszliwą katastrofę przyniosły jego narodowi – wyjąwszy wzbogaconych na rabunku nowych Rosjan – rządy Jelcyna. Wobec swojego poprzednika - zdążył jeszcze wspomnieć - stokroć lepszy jest Putin, który potrafił zmusić oligarchów do względnego liczenia się z interesem państwa. Aktualny władca Rosji starał się mu odwdzięczyć za te opinie, wypowiadane w prasie niemieckiej. Bądźmy jednak szczerzy do końca: Putinowi bardziej od Sołżenicyna przydatny był reżyser udanego filmu popularnego w rodzaju „9 kompanii”.
Aspirując do rangi proroka, młody Sołżenicyn głosił, że Rosja, która przetrwała rewolucję, wojnę domową, Stalina oraz inwazję Hitlera, podobnie da radę wszelkim możliwym historycznym okropnościom. Jej byt wspiera się bowiem na ludziach sprawiedliwych, którzy wykonują swą pracę i dbają o rodzinę, mimo że nikt ich za to nie wynagradza. Tak właśnie postępowała „dobra Matrona” z jego słynnej noweli. Wśród miliarderów z Moskwy i Sankt Petersburga popularna jakoby stała się zabawa w udawanie żebraków ulicznych. Kiedyś jednemu z jej uczestników zagroziła towarzyska kompromitacja, bo w ciągu całego dnia nie potrafił wyprosić ani jednej monety. Uratowała go staruszka z państwowego domu opieki, dając mu – niebagatelną pewnie, jak na jej zasoby – sumę pięciu rubli. Tylko tyle przetrwało z mitu „dobrej Matrony”. Jej prorok również umarł.
Muszę zaznaczyć: Jacek Zychowicz każdy z prezentowanych tu tekstów pisze specjalnie dla blogu OBYWATELA w salonie24. KW
Blog pisma NOWY OBYWATEL
Piszą:
Kontakt Stowarzyszenie „Obywatele Obywatelom” ul. Piotrkowska 5 90-406 Łódź
Nowości od blogera
Inne tematy w dziale Polityka