NOWY OBYWATEL NOWY OBYWATEL
132
BLOG

Krzysztof Wołodźko: Społeczności zamknięte i ich wrogowie

NOWY OBYWATEL NOWY OBYWATEL Polityka Obserwuj notkę 12
Krzysztof WołodźkoTen tekst napisałem z dobre dwa lata lata temu jako odpowiedź na "Manifest Populistyczny" Remigiusza Okraski. Dziś wydaje mi się po części naiwny, ale wciąż ideowo ważny.
 
 
 
"Manifest populistyczny": 
 http://www.obywatel.org.pl/index.php?module=subjects&func=viewpage&pageid=899
 

„Kiedyż trywialne p o l a c t w o (nie: p o l s k a  r z e c z) nauczy się sylabizować interes własnej godności?”


C. K. Norwid, z listu do Teofila Lenartowicza, 1856 r.

Babce i Mamie, polonistkom w prowincjonalnych szkołach na Ziemiach Odzyskanych i w Wielkopolsce

Najlepiej żyje się nam w pustce. Pogodzeni z brakiem instynktu państwowotwórczego, w życiu społecznym boleśnie doświadczamy jego nieobecności. Dominująca szpetota miejsc publicznych jest znakiem braku wspólnej troski o piękno i porządek. Akceptujemy brud, brzydotę i chaos, własną obywatelską bierność i niedowład życia wspólnotowego. Politykę mylimy z partyjniactwem, dobre życie ze skrajnym indywidualizmem, aksjologię społeczną – z religijnym obrządkiem i propagandą narodowców. Nieustanni konspiratorzy przeciw samym sobie, przeciw temu, co realne i zastane – oto kim jesteśmy. Gdzie jest inteligencja, która mogłaby przypomnieć, że możliwe jest wspólne życie dla dobrych, godnych celów?

Powrót do polityki

Polską refleksję o tradycjach patriotycznych i niepodległościowych, o kulturze narodowej, determinuje milczące założenie, że dotyczy ona myśli prawicowej, ze wskazaniem na nurt narodowo-katolicki. „Stara” lewica, przechodząc do porządku dziennego nad dyskusją o własnej samoświadomości, tożsamości i kondycji, lub zamykając ją w ciasnych opłotkach kilku po-PRL-owskich periodyków, najchętniej zadawala się nimbem „europejskości”. Ostatnio – w osobach młodego kierownictwa Sojuszu Lewicy Demokratycznej – rozgląda się za katapultami do świata nowolewicowych projektów kulturowych. Czy to politycznie poprawny public relation, czy element wojny podjazdowej przeciw obyczajowo zachowawczej prawicy, a może szczera wiara w świat po drugiej stronie tęczy – to pytania na osobny artykuł. Jedno jest pewne: „europejskość” i „awangardowość”, która nie czerpie z właściwego danemu społeczeństwu kontekstu dziejowego, geopolitycznego, kulturowego, staje się jedynie zapożyczeniem, marną kliszą cudzego porządku, wystarczającą dla krzewienia pop-kultury i konsumeryzmu, lecz dalece niezadowalającą, gdy chodzi o określenie perspektyw i horyzontów poszczególnych nacji. Owszem, uczestniczymy w projekcie wielonarodowego, ponad-państwowego porządku, który w zamierzeniu ma gwarantować trwały pokój i dobrobyt na starym kontynencie. Jednak doświadczenie kilku wieków, na równi z dniem obecnym poucza, że nie wyczerpało się myślenie w kategoriach państw narodowych, zabezpieczenia ich stabilności i rozwoju.

Niemożliwy jest rozwój przez imitację, zaprzeczenie własnej tożsamości i odrzucenie fundamentalnej troski o dobrostan własnych obywateli. Czy zatem milcząco zgodzimy się przyjąć na siebie rolę rezerwuaru taniej siły roboczej, zaakceptujemy model kraju, w którym wysokie bezrobocie, brak życiowych perspektyw, niewydolność instytucji, przeregulowanie, hipertrofia i erozja prawa, wyobcowanie klasy politycznej, samozakłamanie i samozadowolenie medialnych elit, szkodliwy dla kultury pęd ku bezrefleksyjnemu nadużywaniu „dóbr” (produktów rynkowych), posłużą jako znaczące czynniki samoograniczenia potencjału państwa, pogłębiające jego peryferyjność? Widać niezgorzej, jak dalece niewystarczająca jest polska debata o polityce, zawężona do krótkotrwałych ekscytacji walkami partyjnymi, toczonymi od lat w tych samych dekoracjach.

Trzeba przywrócić społecznościom politykę, czyli sztukę wspólnego urządzania dobrego, godnego życia. Metodami przed-politycznymi, których źródłem jest właśnie kultura narodowa, tak duchowa, jak materialna. Nie bez przyczyny dominującą cechą polskich miast, miasteczek, całych regionów jest straszliwa szpetota i zniszczenie miejsc publicznych, społecznie użytecznych: te miejsca są puste, naznaczone zepsuciem, czyli – zgodnie z łacińskim źródłosłowem – korupcją, która jest zjawiskiem o wiele głębszym i przerażającym, niż jej potoczne ujęcie, zawężone do łapówkarstwa. Zepsucie i brzydota sfery publicznej unaoczniają, w jakim miejscu życia społeczno-politycznego jesteśmy, jaki kryzys przeżywają elity, odpowiedzialne za pielęgnację i wzrost czynników państwowotwórczych.

Dlatego trzeba wrócić do pytania o rolę inteligencji, autorytet uniwersytetu, szkoły, placówek oświaty – miejsc, gdzie porządek, hierarchia dóbr i celów pomagają człowiekowi odkryć, że jest rozumną istotą społeczną, a nie fantasmagorycznym, zamkniętym w sobie „ego” – wypadkową własnych i cudzych popędów, motywowanym do działań przez ekonomiczny przymus i perswazję/propagandę reklamy, bytem, który ewentualne cele społeczne zawęża do interesów własnej kasty.

Przewrotność historii

Jesteśmy na początku drogi, gdyż pomimo oficjalnej ideologii optymizmu, niewiele zrobiono u nas w ciągu ostatnich szesnastu lat, by związać państwo i jego obywateli jasną wizją wspólnych celów. Przeciwnie, w kwestiach wykraczających poza czysto materialne rozumienie dobrobytu (danego nielicznym) zaprzeczono najtrafniejszym, choć zaprzepaszczonym intuicjom Polski Ludowej, które inspirowała także – myśl ta dla wielu może być nie do przyjęcia – XIX-wieczna walka ludu o zmianę stosunków społeczno-politycznych, ekonomicznych i kulturowych. Poprzedni ustrój upadł, ale jednemu nie sposób zaprzeczyć: jasno przedstawiał swoje wyobrażone cele, grupy interesów, których czuł się reprezentantem (dzięki czemu lepiej też było widać, że coraz bardziej służy własnemu aparatowi). Choć dramatycznie splątał się w nim utopijny komunizm, rosyjska supremacja w regionie i szczera tęsknota za lepszym światem dla narodów i dla własnego kraju (kto dziś pamięta smutną litanię zaprzeczeń, pióra Leszka Kołakowskiego, wznoszoną do socjalizmu?), to jednak własną pryncypialnością wymuszał, by rozliczać go z coraz to bardziej pustych słów.

Po tamtym okresie zostało wszystko i nic. Nic – bo publiczną dyskusję na ten temat zbywa się paroma frazesami o totalitaryzmie. Wszystko – bo odziedziczyliśmy Polskę w takich a nie innych granicach geograficznych, z niewykorzystanym, ale i częściowo zaprzepaszczonym już w latach 90. potencjałem, z niezaprzeczalnym dorobkiem kulturalnym i naukowym, ale i z brzemieniem niespełnionych nadziei, z postępującą degrengoladą etyczną i ideową ludzi monopartii, z tlącą się niemal po ostatni dzień PRL utopią anty-rynkowości. Dziś nie brakuje biczowników Polski Ludowej, a salony drwią z niej tym bardziej, że z dala czuć je nowobogactwem: bo choć tak niedoskonała, nadal jest przypomnieniem idei egalitarnych, myśli o wyzwoleniu pracy najemnej spod dominacji kapitału. Owszem, jakby w zwierciadle, niejasno – ale i tego nadto depozytariuszom nowego porządku, których brzydzi nawet „radiomaryjna”, kulturowo oswojona, bo katolicka forma „buntu mas”. O zielonym, szeroko rozpostartym mieście robotników – Nowej Hucie – zapomniano w III RP także ze względów ideologicznych, gdy już zatknięto nad nią krzyże.

Jest rzeczą dziwną, że gdy prawica każe nam do znudzenia cieszyć się z odzyskanej po 1989 roku niepodległości, to wciąż niewiele wiemy o celach naszego „demokratycznego” państwa, gdzie wolność „milionem” się mierzy – jak wówczas, gdy kongenialnie opisywali to zjawisko Karol Marks i Fiodor Dostojewski. Zaś podniosłe hasła w repertuarze świąt narodowych mają tak długą brodę, że potyka się o nią każdy, kto na serio chciałby przemyśleć nowoczesny patriotyzm.

Ironią historii (a może tylko dnia dzisiejszego?) jest fakt, że choć dziedziczymy po antenatach wspaniały dorobek myślenia w kategoriach społecznych, z jakiego bez wstydu można czerpać pełnymi garściami, dziś poza kilkoma lewicowymi sektami nikt na poważnie nie bierze słowa „socjalizm”, które niegdyś było nadzieją milionów. Nie tylko czasy powojenne, ale w znacznej mierze także realia międzywojnia powodowały, że robotnicy, chłopstwo i inteligencja traktowały socjalistyczne, ludowe koncepcje jako swoje. Rzecz zresztą nie w pojedynczym terminie, który można przewartościować lub zastąpić innym. Kłopot w tym, że puste miejsce po nośnej w idee inteligencji, czyli grupie społecznej związanej z życiem ludu, misyjnej, zaangażowanej, śmiało wartościującej rzeczywistość, zajęła mono-ideowa subkultura speców od PR, medialnych wodzirejów i kilkunastu podtatusiałych, doskonale przewidywalnych w swoich opiniach dżentelmenów, zwanych „autorytetami moralnymi”.

Że w większości mieszkają w stolicy – to zapewne przypadek. Że stamtąd opowiadają nam Polskę, generując scentralizowane myślenie – to pewnie też zbieg okoliczności. Że reprezentują wielki kapitał i małe fobie swoich środowisk – i to musi być nic nie znaczący wypadek przy dziejowej pracy, jaki przydarzył się demiurgom III RP. Szkoda, bo małe fobie na wielkich koturnach, w skrzącej się blichtrem scenerii high life robią na widzach nie byle jakie wrażenie. Onieśmielają myślących na własny rachunek i paraliżują ich ośrodki mowy, które – pozwolę sobie na karkołomną przenośnię – przy odrobinie odwagi cywilnej ich właścicieli mogłyby stać się zalążkami nowych ośrodków władzy.

Jeremiada

Inteligencja musi wyjść z matecznika tego „społeczeństwa obywatelskiego”, którym w imię ustanowionego status quo zarządza garstka byłych dysydentów, a w który to gąszcz zaplątała się tak nieszczęśliwie. W tym chruśniaku nie ma już malin, nigdy ich zresztą nie było dość dla wszystkich – dla większości pozostały kolce.

Czy zatem nie lepiej być wrogiem „społeczeństwa otwartego”, zawłaszczonego przez sytą kastę; czy nie lepiej opowiedzieć się za „społecznościami zamkniętymi”, izolowanymi za murem nędzy, braku perspektyw życiowych, nieartykułowanych publicznie frustracji, przez media głównego nurtu przemilczanych jako „roszczeniowe”? Czy nie lepiej ująć się za społecznościami przyglądającymi się biernie zamykaniu swoich szkół, bibliotek, ośrodków kultury, ignorowanych przez ośrodki decyzyjne od gminy po szczeble najwyższe (jeśli akurat nie ma wyborów), skazanych na kruchtę, knajpę i dyskotekę jako jedyne źródła podtrzymywania „wspólnotowości”? Tym właśnie społecznościom wmówiono skutecznie, że europejskość polega na hedonizmie (czym jedni się brzydzą, inni – pochwalają), a przaśna, nieco wstydliwa polskość „zdrowaśkami” się mierzy. O cześć wam panowie, prałaci! Gwarancją pokoju społecznego, niepokojąco przypominającego marazm, jest kołysanka, w której na przemian następują po sobie bogoojczyźniana i stricte konsumpcjonistyczna zwrotka. Zaiste, żyjemy w kraju godnym kaplic w hipermarketach.

Kto zechce słuchać tej jeremiady? Gdzie jest polska inteligencja? Czy ma jeszcze świadomość własnej misji, czy nie zatraciła przyrodzonej sobie nieufności wobec świata, który ma się dobrze i czy nie zgubiła współczucia dla tych, którzy mają się źle? A może zaprzepaściła to wszystko w ostatnim ćwierćwieczu, w którym cynizm tak zrósł się z patosem, że niemal zabrakło miejsca na heroizm ducha i czynu. Ludziom, którym odjęto siły i motywację, by działać, pozostała rezygnacja, sarkazm albo złość. A przyszłość inteligencji nie jest pewna, tym bardziej, że jej część zaprzeczyła swej misji, wyradzając się w specjalistów od manipulowania ludzkimi postawami, nawykami i opiniami.

Co stało się z autorytetem uczelni? Szacowne uniwersytety nie wychowują powierzonych sobie ludzi, ponieważ zatraciły charakter instytucji, gdzie wespół zmierza się ku wiedzy i dobru. Ich tradycyjne powołanie ustępuje komercji. Wykształcenie wyższe zatraca swój głęboko humanistyczny charakter, stając się nade wszystko amuletem, który ma uchronić noszącego go przed bezrobociem. Humanitas – czyli pielęgnowanie człowieczeństwa ma u swych źródeł myśl o wspólnotowym wymiarze ludzkiego życia, w którym obecność i prymat etyki poskramia bądź sublimuje pragnienia jednostek. Tymczasem, czy elitą kraju zostaną choćby najlepiej wykształceni studenci, którzy plugawo klną w pubach, wartość ludzi oceniają po zawartości ich portfeli, a z racji nieznajomości swych narodowych dziejów i kultury uważają się za kosmopolitów? A może elitą kraju będą ich nieprzygotowani do zajęć koledzy, studenci nagminnie popełniający plagiaty, uważający ściąganie za niezbywalny składnik praw człowieka i obywatela, przekonani, że wszystko ujdzie im płazem, bo w skutek „rozwiązań systemowych” tylko garstka ich profesorów traktuje serio wielkie słowa i własne obowiązki?

Zakorzenić politykę

Edukacja społeczna – głupcze! Konieczna jest edukacja uwzględniająca potrzeby lokalnych społeczności, państwowotwórcza nie przez górnolotne, odświętne slogany, ale infrastrukturę społeczno-kulturalną, choćby skromną, ale zaznaczającą swą obecność tam, gdzie dotąd jedynym punktem odniesienia są agresywne, mało pożyteczne dla osobowego, wspólnotowego rozwoju media, dyskoteka, speluna. Nie tylko kawiarenka internetowa, ale i teatrzyk szkolny. Nie tylko sobotnio-niedzielny grill dla najbliższych, ale pomysł na wspólny rajd krajoznawczy dla młodszych i starszych, sprzątanie okolicy, pomoc sąsiedzka. Oczywiście, tego typu lokalne inicjatywy, szczególnie w rejonach biednych, zapóźnionych, potrzebują wzmocnienia przez czytelne prawo i instytucje, fundusze unijne, państwowe oraz potencjalnych darczyńców (którym trzeba ułatwiać wejście w rolę mecenasów kultury).

Dość mówienia o liberalizmie i jego pochodnych tam, gdzie pierwotną potrzebą jest wzmocnienie czynników państwotwórczych. Nie w duchu nacjonalizmu, lecz w znacznie szerszej perspektywie, zakładającej współbrzmienie wielu idei; oto prawdziwe wyzwanie dla kraju modernizującego się: edukacja w horyzoncie znajomości, szacunku i rozwijania tradycji społecznikowskich, kulturalnych, politycznych. Plag społecznych, utrudniających rozwój państwa, nie zwalczy się moralizatorstwem lub milczącym założeniem, że wystarczy polska religijność i regularne pielgrzymki papieży. I choć to rodzina jest fundamentem wychowywania człowieka, jednak państwo – wspólnota wspólnot – powinno dla własnego dobra zadbać, by działające w jego ramach instytucje moderowały i doskonaliły przestrzeń publiczną, nie ograniczając przy tym swobód gwarantowanych w konstytucji.

Państwo i „społeczeństwo obywatelskie” nie są bytami przeciwstawnymi, lecz aspektami jednej, fundamentalnej dla człowieka rzeczywistości. Kłopot w tym, że podawana ogółowi do wierzenia, spłaszczona wersja liberalnej koncepcji wolności, której sprzyja i którą wzmacnia rozbicie więzi międzyludzkich, prowadzi do apoteozy postaw indywidualistycznych, rozmycia poczucia odpowiedzialności za państwo, a w efekcie utożsamia swobody jednostki z bezhołowiem, patogenną formą niszczenia ładu i wzajemnego zaufania społecznego, które są niezbędne dla poprawnego funkcjonowania ustroju państwa. Gdy prawica chce nas przekonać, iż podstawowym zagrożeniem dla moralności powszechnej są incydentalne parady mniejszości seksualnych, to faktycznym, powszechnym kłopotem dużych i małych obywateli jest lęk przed przestrzenią publiczną: osiedlowym chodnikiem, ławką przed blokiem, placem zabaw, przeludnioną szkołą, wyludnionym podmiejskim pociągiem, nocnym tramwajem, gdzie w każdej chwili grozi spotkanie z rozbestwionymi, pewnymi bezkarności osobnikami. Kto może, ten schowa się przed barbaryzacją życia społecznego za murem strzeżonego osiedla. Lecz nie wszyscy zdążą – i mogą – się tam ukryć.

Pytanie, czy inteligencja z własnej woli nie powinna zostać po tej stronie muru? By także tu, gdzie dziś rządzi pustka, nijakość i przemoc, mogli się gromadzić, rozwijać i OSIEDLAĆ ludzie. Jak długo można uciekać przed rzeczywistością, która jest udziałem większości? A może trudno ją spostrzec, gdy żyje się schowanym w kokonie świata wyobrażonego?

„Zejście w naród”

Obowiązkiem inteligencji jest dziś nowe „zejście w naród”. Nie tak utopijne i rewolucyjne, jak w rosyjskim narodnictwie drugiej połowy XIX wieku, lecz równie służebne, stanowcze, pewne swych racji, wymagające od władzy tego, co winna ona własnemu państwu, którego treścią są społeczności. To nie media, szukające zwady, politycznych sensacji, obdarzone krótkotrwałą pamięcią, z wycinków rzeczywistości generujące „uniwersalne” obrazy, z konieczności odwołujące się do emocji i potrzeb chwili, powinny stanowić „czwartą władzę”. To inteligencja, żyjąca w świecie przed-politycznym, zdystansowana, wzbogacona pamięcią o historii, lepiej rozumiejąca jej niuanse i światłocienie, zanurzona w kulturze, która dla mediów jest tylko naskórkiem lub rozrywką, powinna stać na straży interesów tego państwa, jego społeczności – od samego dołu po szczyt. Uniwersytety, szkoły, domy kultury, placówki oświatowe – wszelkie instytucje służące kształtowaniu postaw obywatelskich, winny być zapleczem i wsparciem dla inteligencji, miejscami jej konsolidacji, współpracy i sporów – ale głębszych, rzetelniejszych niż te, które na co dzień toczy się na użytek medialnych spektakli. A te spory, debaty, konkluzje trzeba przekuwać w czyn: wywierać nacisk na klasę polityczną, wychodzić poza utarte schematy myślenia i działania, nie dać się ciągnąć na pasku żadnej z opiniotwórczych kast.

Inaczej, na dłuższą metę, jedyną szansą dla państwa, niemal jedynym modelem jego funkcjonowania będzie „eksport” swoich obywateli za granicę, na emigrację zarobkową. „Polski hydraulik”, czysty i przystojny, jest nie tylko naszą wizytówką, ale także dwuznaczną sugestią co do tego, jaką możemy pełnić w świecie rolę – rolę... zadbanych lokai. Trzeba powiedzieć jasno i mocno: indolentne państwo, które nie spełnia swoich funkcji, milcząco zgadza się na to, by jego ludność w swej masie stała się tanią siłą roboczą. Zgadza się tym samym na swoją podrzędność, nieważność i śmieszność – jeśli szermując wielkimi hasłami, w rzeczywistości zatraca ich sens i treść. Także klasa polityczna powinna wreszcie zastanowić się, jak wyjść z zaklętego koła medialnych „debat”, co do których jałowości sama jest przecież dobrze uświadomiona (tylko jeszcze nie mówi o tym głośno). Dopuszczenie na scenę jeszcze jednego „gracza” zdecydowanie zmieniłoby sytuację, wymusiłoby korektę wielu mniemań i utrudniło manipulację społeczną wyobraźnią.

Pytanie jednak, jaka część inteligencji jest dzisiaj w stanie wziąć na siebie odpowiedzialność za państwo? O ile – posługując się tradycyjnymi określeniami – niezaprzeczalny jest „ruch myśli” po prawej stronie (niezależnie jak oceniać jego skutki), o tyle niemal kompletny marazm panuje na lewicy. Jej namysł nad rzeczywistością paraliżuje zarówno strach przed jakimikolwiek własnymi próbami naświetlenia, reinterpretacji i zniuansowania genezy, rzeczywistości społeczno-politycznej i fiaska Polski Ludowej, jak i niezdolność przebicia się głębiej – do lewicowych tradycji czasów wcześniejszych, gdzie przecież mogłaby znaleźć wiele: od antyklerykalnego pozytywizmu Aleksandra Świętochowskiego, „socjalizmu moralnego” Edwarda Abramowskiego, przez niepodległościowy socjalizm PPS, spółdzielczy ruch II Rzeczypospolitej, aż do tragicznej i fascynującej tradycji Komunistycznej Partii Polski. Lewica zgubiła nawet tę pierwotną intuicję, że jej naturalnym podłożem jest „lud”, któremu dziś próbuje się znów wmówić, iż żebrząc o pracę lub dziękując czołobitnie za każdy grosz podwyżki, delektując się namiastkami dobrobytu, dostępnymi w hipermarketach, zajmuje po prostu właściwe dla siebie miejsce w hierarchii społecznej.

Socjaldemokracja nie rozumie nawet znaczenia terminu, za pomocą którego się określa, nagminnie wybierając sympatyczniej brzmiące określenie „socjal-liberalizm”. Owszem, gra toczy się także o wolność, lecz najpierw trzeba pytać o przestrzeń tej wolności: domy dla rodzin, powszechnie dostępne żłobki i przedszkola dla dzieci, szkoły wychowujące młodzież, uczelnie kształcące ludzi światłych, miejsca pracy, gdzie do minimum ograniczony jest wyzysk (i dziś bardzo częsty, choć subtelniejszy od XIX-wiecznego), gdzie płaca odpowiada pracy; przestrzeń, w której dany jest masowy dostęp do elitarnej kultury (nie odwrotnie), gdzie choroba, wypadek losowy, złe pochodzenie, patogenne środowisko społeczne itp. nie skazują na zapomnienie i nicość. Tego wszystkiego nie można zapewnić zaraz, także nie w formie, którą proponował komunizm, choćby go egzorcyzmować ze stalinizmu, nazwać trockizmem itp. Nigdy nie będzie można dać wszystkiego wszystkim. Nie trzeba czytać „Filozofii nierówności” Bierdiajewa, by zrozumieć, że nierówność jest koniecznym składnikiem rzeczywistości społecznej.

Nie ma końca historii, są tylko jej etapy, ale i one mają swój wewnętrzny sens i wartość, są świadectwem degeneracji lub wzrostu społeczności, państw, kontynentów rozumianych jako geopolityczne całości. Zatem wciąż trzeba pytać o warunki, szanse optymalnego rozwoju dla tego mnóstwa wzajem zintegrowanych społeczności, którym najpierw imię „Polska”, a dopiero później „Europa”. Trzeba też godzić się z innością innych, z wolną grą myśli, koncepcji politycznych, z cudzą perspektywą oglądu rzeczywistości. Godzić się i buntować zarazem, szydzić z wrogów i szukać dla nich usprawiedliwienia – tym może być pluralizm, gdy go przemyśleć na nowo, bez wrzasku „tolerancja”, podszytego skrajnym ekskluzywizmem i pogardą dla „prostaczków”, „zacofańców”, ale i z empatią wobec tych, którzy czują się i są marginalizowani; którym np. stereotyp „Polaka-katolika” utrudnia pełnoprawne uczestnictwo w życiu publicznym. Nasza prowincja nierzadko bywa nietolerancyjna – także z tej racji, że brak w życiu publicznym prawdziwie wielonurtowego „myślenia o Polsce”.

Bezkrwawa ewolucja

I ostatnia kwestia: jaki patriotyzm? Pozytywistyczny, choć bez wykluczenia tradycji czynu zbrojnego, ale nie w imię apologii, apoteozy lekkomyślnych poczynań powstańców, lecz przez szacunek dla przelanej krwi, dla tajemnicy dobrowolnej śmierci, wobec której jesteśmy tak maluczcy. Ważniejszy jest jednak patriotyzm społecznikowski, pozytywistyczny, który w Polsce utożsamiono z postawą kolaboranta, a jako taki niemal w zupełności skazano na wstydliwe przemilczenie, skutkiem czego nie funkcjonuje w wyobraźni społecznej tak żywo, jak na to zasługuje. Na gruncie mitów narodowych intuicja ta wydaje się być punktem wyjścia dla pogłębionych analiz zjawiska. Błędnie i szkodliwie przeciwstawia mu się kult czynu zbrojnego jako „czystej” formy miłości ojczyzny i narodu.

Jak zwalczyć ów powszechny przesąd, że wszelkie formy współpracy z zaborcą, wszelkie formy działalności państwowej w kraju o ograniczonej suwerenności, były bardziej dwuznaczne moralnie i godne potępienia, niż lekkomyślne szafowanie krwią lub gardłowanie? Odwołam się do przykładu historycznego, by zanegować ten pogląd i umożliwić ewentualną dalszą dyskusję. Gdy wybuchło powstanie styczniowe, na terenie zaboru rosyjskiego istniała tylko jedna polska uczelnia – Szkoła Wyższa, założona z inicjatywy margrabiego Wielopolskiego. Ówczesny jej rektor, Mianowski, zaapelował do uczniów, by wstrzymali się od udziału w walkach. Cytuję za „Najnowszą historią polityczną Polski” Władysława Pobóg-Malinowskiego: „Na 728 studentów 13 zaledwie wzięło udział w walce. Przedłużyło to istnienie Szkoły do r. 1869”. Nie wiem, czy tych trzynastu zasługuje na miano herosów, ale wiem, że wielu ich kolegów, którzy pozostali na uczelni, położyło fundamenty pod polską myśl społeczno-polityczną w jej najróżniejszych odmianach, ewoluującą w późniejszych dekadach. Przelana krew znaczy wiele, ale i „myśl jest bronią”, tym bardziej, gdy zmienić ją w czyn. Dziś nie potrzeba militarnych metafor (choć liderzy obecnie rządzącej partii zdają się myśleć inaczej), ale wciąż trzeba pozytywizmu. Chłodny w analizie rzeczywistości, był przecież gorący miłością dla spraw kraju, miał szacunek dla wielu jego warstw społecznych, dla ich różnorakich interesów. Dziś zatem, gdy pan, wójt i pleban mają się niezgorzej, polski inteligent niech szuka tych, co „łakną i pragną sprawiedliwości” – jeśli już mu trzeba religijnych skojarzeń.

Krzysztof Wołodźko

Magazyn Obywatel nr 4 / 2006 (30)


 

Blog pisma NOWY OBYWATEL Piszą: Kontakt Stowarzyszenie „Obywatele Obywatelom” ul. Piotrkowska 5 90-406 Łódź

Nowości od blogera

Komentarze

Pokaż komentarze (12)

Inne tematy w dziale Polityka