Odnoszę wrażenie, że w przedwyborczej rąbance (bo w żadnym wypadku bieżącej kampanii wyborczej nie da się kojarzyć z debatą na argumenty i programy) nie mówi się o najważniejszym. Czyli o tym, kto zapłaci za te wszystkie obiecane programy, dodatki, socjale, państwowe zakupy i inwestycje. Doskonale pamiętam, jak w 2015 roku, kiedy PiS wprowadzało 500 Plus, toczyła się w miarę poważna dyskusja, jak sfinansować to przedsięwzięcie. Abstrahując już od prawdziwości twierdzeń, że były to pieniądze wyrwane mafiom vatowskim, publiczna dyskusja w tym temacie (i w ogóle finansów państwa) miała jakiś sens, ponieważ była po prostu ważna. Ba, była kluczowa w kontekście państwowego bytu tu i teraz, a także - co oczywiste - w przyszłości.
Cudze pieniądze wydaje się łatwo. Premier Morawiecki i prezes Kaczyński na swoje obietnice nie wykładają ani złotówki z własnej kieszeni. Wszystkie pieniądze, które wydaje rząd pochodzą zatem z portfeli naszych lub naszych dzieci (no prawie wszystkie, budżet czerpie też dochody z dywidend, Lasów Państwowych czy zysków zakładów budżetowych). Ale generalnie, żeby cokolwiek wydać, rząd musi najpierw komuś zabrać. Czyli brutalna prawda jest taka, że rząd jedną ręką coś daje, ale drugą grzebie w kieszeni beneficjenta lub w jego bieliźniarce skrywającą gotówkę. Drugą możliwością jest pożyczanie pieniędzy w bankach. Innych możliwości nie ma! Przecież Polska nie posiada zasobów w postaci np. kopalni diamentów, złóż ropy naftowej czy fabryk produkujących jakiś chodliwy, deficytowy w świecie produkt. A polski rząd - pisząc eufemizmem - jakoś specjalnie oszczędny nie jest. Warto zauważyć, że wszelka dyskusja o źródłach finansowanie przeróżnych wydatków państwa zakończyła się dokładnie wtedy, kiedy nad wszystkim zapanowała covidowa "plandemia". Nikt nie liczył pieniędzy wydanych na szpitale jednoimienne i polowe, na dodatki dla lekarzy, na testy, na szczepionki, na respiratory, na tarcze osłonowe, na służby ścigające "przestępców" bez maseczki i na inne covidowe wydatki. Nikt nie liczył strat gospodarczych, które "plandemia" wywołać po prostu musiała, choćby tylko ze względu na powszechny lockdown. I chyba nikt tego nie policzył dokładnie do dziś. Logiczny jest zatem wniosek, że w normalnych warunkach zdrowej i racjonalnej polityki finansowej państwa, skutki Covida powinny być mocno odczuwalne i w postcovidowej rzeczywistości zmusiłyby rząd do finansowych cięć i polityki zaciskania pasa. Taki scenariusz był zresztą pewnikiem (logiczną oczywistością) w założeniach unijnych: utworzono przecież Fundusz Odbudowy, będący wsparciem dla państw członkowskich, które zapewni finansowanie dla reform i inwestycji po pandemii koronawirusa. Podstawą do sięgnięcia po te pieniądze były Krajowe Plany Odbudowy. Odbudowy! To bardzo ważne słowo!
Jak już wiemy, rząd PiS sprawujący władzę w Polsce tych pieniędzy nie dostał. Można byłoby się zatem spodziewać, że "odbudowy" nie będzie, a przynajmniej będzie ona bolesna i dotkliwa. Ale... nic z tych rzeczy. Rząd zaczął się zachowywać tak, jakby żadna "odbudowa" nie tylko nie była potrzebna, ale cała covidowa katastrofa i brak środków z UE spowodowała jakieś wielkie prosperity. Miliardy przekazane Ukrainie, finansowanie pobytu w Polsce Ukraińcom, gigantyczne wydatki na zbrojenia, tarcze antyinlacyjne, nowe programy socjalne, podwyżki płac i emerytur, jakieś laptopy dla dzieci i młodzieży - trudno to zliczyć i wymienić, bo nie ma dnia, w którym PiS nie zalicytowałby jakiegoś nowego wydatku obciążającego budżet państwa. A trzeba pamiętać o dużym wzroście kosztów zakupu surowców energetycznych i surowców w ogóle - po antyrosyjskich sankcjach i "dołku" wymiany gospodarczej choćby z Niemcami. Skąd na to wszystko rząd bierze pieniądze? Tego nie wie nikt, bo źródła finansowania - ba - pytania i jakakolwiek dyskusja o źródłach finansowania tego, czy innego przedsięwzięcia to temat nieżywy, nieobecny i pomawiany o czerpanie z "ruskiej" propagandy. Innymi słowy, rzecz fundamentalna z punktu widzenia bytu państwowego, została wygumkowana z publicznej debaty. Niebywałe.
Oczywiście elektorat pisowski, ochoczo przytulając coś z obfitego strumienia świadczeń i dodatków cieszy się z tego wszystkiego, chwali i szydzi z tzw. opozycji, dla której "piniendzy nie ma i nie będzie". Poniekąd słusznie, bo trudno nie cieszyć się z pieniądza za nic, trudno też nie drzeć łacha z opozycji. Ale jest przecież taki dowcip o karpiach, które cieszą się na zbliżające się Święta. Przecież to taki miły, ciepły, rodzinny czas – kto by się nie cieszył? Tylko tak da się wytłumaczyć tą głupkowatą radość wielbicieli Jarosława Kaczyńskiego. "Karpie" nie zadają pytań kto i w jaki sposób ma zapłacić za wydatki finansowane z pieniędzy podatników. Bo po co? Mało kto w ogóle rozumie, co to jest budżet państwa. A od tego należałoby zacząć, ponieważ w budżecie nie ma żadnych pieniędzy. To tylko liczby, nic więcej. Nie istnieje też żaden państwowy skarbiec, nad którym pieczę sprawuje minister finansów mogący się kąpać w "nieprzebranych ilościach gotówki", jak twierdzi nasz prezes NBP, żywcem wyjęty z kabaretowego "standupu". Budżet państwa jest tylko planem finansowym rządu w randze ustawy akceptowanej przez parlament. W planie tym po jednej stronie zapisuje się nieprzekraczalne limity wydatków na określone cele, a po drugiej prognozowane wpływy podatkowe z określonych tytułów (VAT, PIT, CIT, akcyza itp.). Nie jest zatem tak, że minister finansów siedzi na miliardach złotych wolnej gotówki, którą może komuś przekazać według własnego uznania. Sugeruję przyswoić tą prostą wiedzę.
Pisowskich wyznawców naprawdę zachęcam do przemyśleń i małej analizy, w której okazuje się, że od ponad trzydziestu lat żyjemy w państwie, które żyje na kredyt – niezależnie od tego, która opcja polityczna akurat jest u władzy. Rządzącym ani razu nie udało się wykreować nadwyżki fiskalnej, nawet w okresie bardzo sprzyjającej koniunktury gospodarczej. Gdyby w taki sposób działała prywatna firma, jej właściciele zapewne już dawno by ją zlikwidowali. Gdyby w ten sposób finansami zarządzało gospodarstwo domowe, wpadłoby w pętlę zadłużenia i zostało zlicytowane przez komornika. Oczywiście państwo tym się różni od gospodarstwa domowego, że ma monopol na emisję pieniądza, której wykonawcą jest Narodowy Bank Polski. System podatków - razem z "podatkiem" inflacyjnym i opresją fiskusa umożliwiają prowadzenie samobójczej polityki finansowej znacznie dłużej niż podmiotom prywatnym. Samobójstwa do tego nie widać, bo propaganda trąbi o samych sukcesach. Ale nie bez końca....
Żadna władza nie jest w stanie zwiększać swych wydatków w nieskończoność. Istnieją granice zadłużenia, których przekroczenia gospodarka po prostu nie udźwignie. Nikt nie wie, gdzie one leżą. Ale co jakiś czas któryś kraj boleśnie przekonuje się o ich istnieniu. To przypadki Grecji, Argentyny czy Turcji. Jeżeli ktoś uważa, że życie na kredyt jest bezkarne, to jest zwyczajnie głupi. Jest jakąś farsą pogląd, jakoby większa ilość pieniądza napędzała gospodarkę. Zwłaszcza w Polsce, gdzie większość towarów pochodzi z Importu, lub jest produkowane przez zagraniczne koncerny. Nawet możliwości opodatkowania mają swoje granice, co ilustruje tzw. krzywa Laffera. Nie można też bez końca finansować wydatków państwa przez kreację pieniądza, bo wtedy kraj kończy jak Wenezuela – w hiperinflacji i totalnej zapaści gospodarczej. O kredytach jakie zaciągnął rząd Morawieckiego krążą legendy - nikt już (chyba z samym Morawieckim) nie wie jak gigantyczne wielkie jest zadłużenie Polski, które jest starannie ukrywane przez kreatywną księgowość i niezliczone podmioty pozabudżetowe, dzięki którym cały ten kredytowy proceder funkcjonuje. A trzeba przecież dodać do tego obsługę zadłużenia. Być może dlatego Magdalena Rzeczkowska, minister finansów w pisowskim rządzie, oznajmiła kilka dni temu, że Polska prawdopodobnie wkrótce ( zapewne w nowym roku) zostanie objęta unijną procedurą nadmiernego deficytu. To tylko potwierdza, ze pisowski rząd bardzo poważnie realizuje swój program: po nas choćby potop. Klasyczne TKM....Gierek wygląda przy Morawieckim jak drobny detalista przy hurtowniku. Ale ten "detalista" przynajmniej w coś inwestował, "hurtownik" tylko rozdaje, żeby utrzymać przywileje władzy.
I na koniec odezwa do ucieszonych "karpi". Wiadomo, że nawet gdyby państwo polskie miało całkowicie zbankrutować, to sprawujący władzę nie poniosą jakiejkolwiek odpowiedzialności. Ale nie łudźcie się jednak, że wyjdziecie z tego bez bólu. Tak dobrze nie ma i nie będzie. Za każdy kryzys wywołany błędnymi decyzjami polityków ZAWSZE ostatecznie płacą tzw. zwykli ludzie. Co gorzej, tymi "zwykłymi ludźmi" okażą się najpewniej nasze dzieci i wnuki, bo pisowski " geriavit" jest kompletnie zaimpregnowany na argumenty i powtarza mantrę, że będzie głosował na PiS. Ale to naszym dzieciom podniosą podatki, im się zabierze oszczędności, to oni będą cierpieć z powodu inflacji, to oni stracą pracę podczas kryzysu gospodarczego, który jest nieuniknioną konsekwencją "księżycowej" gospodarki pisowskiego rządu. I jak ZAWSZE to ci najbiedniejsi zapłacą najwyższą cenę za politykę, która rzekomo miała "wyciągnąć ich z nędzy” lub ”zapewnić godne życie”, czy inne tego typu hasełka i dla przygłupiastego, wytresowanego ludu. Czas najwyższy poskromić radość przy akompaniamencie narodowej szczekaczki. Bo na razie to wypisz wymaluj – karpie przed Wigilią. Ale jak w kampanii wyborczej wiodące tematy ludu to film Holland i stwory nazywające się "aktywiszcze", to o czym tu gadać? Polski już chyba nie ma.
Inne tematy w dziale Polityka