Za parę godzin wraz z dwiema setkami podobnych mi „zmywaków z Wysp” znajdę się na pokładzie aparatu latającego, który skieruje się na wschód. Za każdym razem kolana mi drżą, bo (jak mówił Kramer w Vabanku) nie jest to normalne, że maszyna może latać. Wznieść się zaś ze wspomnianymi dwiema setkami płowowąsych…, no – jest co robić.
W zasadzie przylot do Polski jawi się każdemu jako miszyn ipmasybol. Oczywiście każdemu z innych powodów, choć klamrą wszystkich obaw jest oczywiście strach, że ten cały airbus zwali się do morza zanim uczciwy człowiek zdąży zdrowaśkę odmówić. Dlatego też większość Polaków rezygnuje z wykupu ubezpieczenia podróżnego, bo raz, że umarłemu kadzidło, a dwa – zawsze się przyoszczędzi parę funtów czy euro.
Przyoszczędzanie na czym się da obejmuje również akcję zaokrętowania się w maszynie. Bilety na takiego ryanaira upoważniają jedynie wstęp na pokład. Gdzie siądziesz, tam siedzisz; miejsca nie są rezerwowane. Skutkuje to mocną nerwowością podczas ustawiania się polskiej kolejki do ostatniego gejtu. Kto pierwszy ten lepszy, wiadomo. A jest się o co bić, bo wprawdzie na stojąco się lecieć nie da, ale 26 miejsc jest premiowanych. To trzy rzędy w środku samolotu na wysokości skrzydeł plus przód i tył. Więcej miejsca i przestrzeni na nogi. No i w ogóle – arystokracja.
Oczywiście można zamówić sobie prjoriti wejścia na pokład za parę funtów, ale… pamiętajmy o przyoszczędzywaniu. Jan Maria Rokita też nie leciał w biznes-klas!

Siedzimy w relaksie. Zaraz jednak napięcie wraca, bo trzeba poinformować kogoś tam, że się już siadło. Telefon, stukanie w klawisze. Esemesik. „Już siedzę, chamstwa się naszło cały samolot, co za buraki, jakaś tipsiara obok, nie używaj farelki jak mnie nie będzie”. Enter. Tymczasem pokład buzuje. Wstajemy i my, z luku wyciągamy portfel i empetrójkę, słuchać nie będziemy, ale buractwo na pokładzie, strzeżonego Pan Bóg strzeże. Odkładając walizę widzimy za sobą kobietę z dzieckiem, właśnie odchyliła bluzkę, cyc na wierzchu, karmi dziecko. Drugie otwiera oczy i usta do krzyku, ich wąsaty ojciec wyciąga z torby browara…
Coś długo nie startujemy, łypiemy przez bulaj, kręcą się technicy, bagażowe wózki zwożą walizy, ktoś ładuje się na kolana. – Może pan wpuścić Krzysia do okna, chciałby popatrzeć, może się przesiądziemy zresztą, wie pan, dziecko takie… – mówi wyposażona w pięciocentymetrowe paznokcie właścicielka białych kozaczków. – Nicht fersztejen, Yugosławia – odpowiadamy i udajemy, że zasypiamy, a Krzysiowi aplikujemy cios w żebra. Poryczał się, pobiegł, dziecko z tyłu podjęło wrzeszczenie, to drugie na razie jeszcze nie, bo zatkane cycem.
Silniki w ruch, demonstracja masek tlenowych, kołowanie. Szum narasta, nikt nie patrzy na stewardessy, bo przecież każdy tutaj to znudzony podróżnik z tysiącem wylatanych godzin. Z tyłu polewają do plastików, za plecami do męża tipsiary przysiadł się szwagier, ten co w wolnocłowym krzyczał, że lepiej nosić, niż się prosić. Obrażone białe kozaczki przypinają Krzysia pasami. Wreszcie na prostej, wreszcie huk i wszyscy bohaterowie raczej – zamykają się w sobie. Jednak start to start, coś się urwie i cześć. Po minucie odwilż emocji. Przebijamy chmury, wolno rozpiąć pasy. Ci z tyłu polewają z ulgą…
Na pokładzie w czasie przedświątecznym naliczyć można co najmniej 15-tkę niemowlaków, bo przecież „babcia czeka”. Okazuje się, że nasza empetrójka znajduje awaryjne zastosowanie. W oparcie naszego siedzenia stuka raz po raz butem szwagier, tik taki nerwowy ma, zresztą przecież miejsca mało. Białe kozaczki chcą potrzymać tego, co się od cyca oderwał, matka w tym czasie napomina męża, by ze szwagrem nie przesadzał, szwagier się śmieje i butem w oparcie: łup, łup, łup. Będzie łupał do lądowania, bo Krzyś się poskarżył.
Turbulencje to czas ciszy na pokładzie. Nawet niemowlaki milkną. Ktoś wykorzysta papierową torbę, ale to jedyne nakazujące ciszę i skupienie momenty w powietrzu. Szwagra oczywiście turbulencje nie dotyczą; polewa, rozlewa. Idzie fala smrodu – przykuta pasami matka Krzysia nie może iść z nim do łazienki. Krzyś się wierci i krzyczy, bo popuścił. Samolotem rzuca. Ktoś ukradkiem robi znak krzyża. Wiadomo – jak trwoga, to do Boga. Zapala się światełko: można rozpiąć pasy. Białe kozaczki penetrują czemadan w nadziei znalezienia gaci i portek dla Krzysia. Czyżby zostały w domu? Zresztą – od smrodu jeszcze nikt nie umarł!
Zero Siedem szwagra puste, na szczęście jest sklepik pokładowy. Dokupuje się browary. – A sześć pani poda łaskawie, hehe… Pani kasuje w euro, nie ma wydać, zaraz wrócę, mówi, szwagier macha ręką. Stewardessa jednak wraca, oddaje resztę. – Ech te drobne, tylko kieszenie obrywają… - żartuje szwagier. Wraca na miejsce blady Krzysiu z Białymi Kozaczkami. Załzawione oczy ma, w łeb w kiblu dostał?
Zbliżamy się do lądowania. Pasy. Ponownie cisza, bo lądowanie, wiadomo – najwięcej wypadków. Przymknięte oczy globtroterów. Zaciśnięte na oparciach dłonie. Uderzenie, najczęściej jedno, drgawka wyhamowania. Już na ziemi. Oklaski (ciągnące się zawsze od ogona samolotu). Niektórzy demonstracyjnie nie klaszczą, ale też się cieszą, że wylądowali. Połowa sięga po telefony, druga połowa mimo napomnień, żeby poczekać – wstaje, łapie za bagaże w lukach. Nie ma jeszcze niestety wynalazku – pierwszeństwo wyjścia. Dwieście osób sprawia wrażenie, że ewakuuje się z murzyńskiej wioski opanowanej przez wirus ebola. Krzysiu się zgubił, w białym kozaczku odłamał się obcas, trzeba znaleźć, budź szwagra.
Wreszcie na płycie lotniska.

Kto pierwszy ten lepszy do odprawy, już tam teściu z ciotką czekają za bramką. Wnętrze polskiego airportu. Kafelki, jakieś reklamy. Nie ma gdzie zajarać, tu kolejka przed strażą graniczną, waliza niech stoi, do kibla. Cztery sztachy nad muszlą, jeszcze jeden, peta na podłogę. Tyle płacę, niech sprzątają! Bogatemu kto zabroni?! Trzeba wracać, tam waliza w kolejce sama stoi…
Gość w budzie, strażnik graniczny. Bierze paszport, dowód osobisty, ogląda. Często z blond wąsem. Wklepuje coś w klawiaturę, patrzy. Trochę jak u lekarza. Rak czy chrypka? Chrypka. Uff. Bramka, sala z pasem transportującym bagaże. Trzeba uważać, niby nic, ale waliza pełna skarbów na święta. Jeszcze nie przeładowali? Ileż można czekać. Należy się ustawić wprost przy gardzieli, w której pojawią się walizy. Zgrubienie kolejki, każdy by chciał przy gardzieli. Ale pierwsze 80 walizek nie należy do zgrubienia. Bo nadawali pierwsi, więc… będą ostatnimi!
W końcu – jest! Waliza na kółkach, ostatnia bramka. Tłum oczekujących. Okrzyki. Krzysiu się znalazł, kuleją białe kozaczki, nawet szwagra posadzili pod palmą w donicy. Kiwa się. Wszędzie Londsdale, Nike, Everlast, Adi, Puma, a nad tym wszystkim reklama: Ryanair!
- Jak lot?!
- Dziękuję, normalnie!
Mieszkańcy Bulandy, jednakowoż, wciąż z niej uciekają. Tak się tam przyzwyczajono do bycia wiecznie dymanym, że zaczęli dymać siebie nawzajem. Opresja przeszła w self-service, jesteśmy pierwszym samouciskowym narodem świata. P. Czerwiński, Przebiegum życiae
A chłopaki jak chłopaki. Generalnie nie różnimy się. Ja, emigrant ze swoim odrzuceniem roli emigranta (odrzucam ją od pierwszego dnia tutaj), poruszam się po świecie jak piłkarz, któremu pękła gumka w spodenkach, ale jest dobre podanie, więc zapierdziela się w jej stronę trzymając gacie jedną ręką. Może gola się strzeli jakiego, a gacie się przecież wymieni. Oni w Polsce, w swoich rolach i zawodach, bez obciążenia emigranckiego, w kraju swoim, z językiem swoim i przyjaznym państwem – podobnie. Wolność, pomysły, projekty, działania... - ale też z jedną cały czas, od 20 lat, ręką trzymający galoty projektów, spłacanych kredytów, bezpiecznych i niebezpiecznych związków. Nie ma radości w tej grze, nie ma fascynacji tym sportem jakim jest życie. Nie jesteśmy chyba dziś narodem czerpiącym radość. Nie ma jej na ulicy, w rozmowie, przy grillu czy na zakupach. Żeby radość zresztą czerpać trzeba mieć źródło jakieś.
Sign by Danasoft - For Backgrounds and Layouts
Nowości od blogera
Inne tematy w dziale Technologie