Zdaje się, że to właśnie u Roddy'ego Doyle'a znajdujemy stwierdzenie, że z kosmosu widać ziemię jako czarny, ponury owal, a w miejscach, gdzie ludzie oddają się uprawianiu miłości* tam jaśnieje gwiazdka. I że są w roku takie dni i noce, kiedy konkretne miejsce jaśnieje setkami tysięcy gwiazdek – jednym z tych miejsc jest corocznie Dublin w dniu 17 marca podczas obchodów św. Patryka.
(Doyle nie za bardzo przypadł mi do gustu; jego „Gwiazda zwana Henry” to opowieść o irlandzkim syfie na początkach wieku XX, o rewolucyjnych tęsknotach za socjalizmem, o fascynacji biednych Irlandczyków wizjami rewolucji, o życiu w kanałach i slumsach, celline'owe to wszystko..., gdzieś tu wcześniej pisałem o nim, kto ciekawy, niech poszpera).

Z miłością podczas obchodów to ja nie wiem ile w tym prawdy i czy rzeczywiście widać ją z kosmosu. Faktem jest jednak, że Irlandia dostaje autentycznego szału, że z całego świata zjeżdżają turyści, by w święcie wziąć udział, jameson i guinness płyną hektolitrami, więc nie wykluczam, że przekłada się to jakoś na przygodną wymianę płynów ustrojowych.
Ślady tej działalności w plenerze są widoczne zresztą w terminach jak najbardziej nieświątecznych; przesadzę, gdy powiem, że grzmocą się kiedy i gdzie popadnie, ale zwisające w publicznych parkach z gałęzi impenderabilia, jeśli rankiem nie zdążył ich usunąć pracownik parkowy, nie są widokiem szokującym. Gęsty klimat panuje zresztą każdej weekendowej nocy na dublińskiej starówce czyli na Temple Bar przy czym dla sprawiedliwości podkreślić należy, że bardziej aktywnymi w nawiązywaniu szybkich znajomości wydają się być irlandzkie dziewczyny. Jak się tak zastanowić, to nie dziwota.

Oczywiście obraz, który zarysowałem może wydać się komuś przesadzony – ja jednak opisuję co sam widziałem stąd też – jeśli już – nie treść obserwacji należy tu poddać w wątpliwość, ale raczej wektory mojego postrzegania świata.
Obchody św. Patryka to dziesiątki imprez płatnych i setki bezpłatnych. I historia i edukacja i sztuka i folklor i teatr i multi-kulti; tygielek aż podskakuje. Oczywiście gwoździem imprezy jest kilkugodzinna parada św. Patryka przechodząca przez O'Connell Street na kształt pochodu pierwszomajowego (różnica – bez przymusu!) z trybuną honorową, orkiestrami, przemówieniami, mediami i co tam jeszcze chcecie. Sama parada to gigantyczny teatr na kółkach – poszczególne grupy z całego kraju przygotowują się do niej tygodniami, a może i miesiącami po to, by to ich ruchoma instalacja zadziwiła widzów.

Potem parada się kończy, część gości zmierza ku muzeom, teatrom i przestrzeniom sztuki, a część lutuje prosto do najbliższego pubu rozpoczynając maraton wspólnego śpiewania wniebogłosy, picia i jedzenia. Dodać trzeba, że Patryk zazwyczaj wypada w okresie Wielkiego Postu, co katolicka Irlandię stawia przed jakimś tam dylematem. No, ale skoro to impreza na cześć świętego...
Co ciekawe: wielu mieszkańcom Dublina parada i związane z nią atrakcje są obojętne – znam wielu Dub'sów, którzy z odcieniem niejakiej nawet dumy mówią: „Od 15 lat nie widziałem parady.” Że to komercja, cepelia i lep na turystę, a nie szanujące się wydarzenie jak choćby mecz z taką Anglią w rugby na Croke Park.

Udział Polaków w dublińskim święcie był dotychczas dość mizerny. W minionym roku (albo dwa lata temu) była podobno jakaś polska grupa artystyczna, ale ciężko było ich wyselekcjonować w paradzie, bo stwierdzili, że nie będą epatować Biało-Czerwoną i w ogóle przynależnością narodową. Zamiast tego kilkanaście osób pozakładało na głowy makiety rosnących domów i kamienic, a całość tej ekshibicji miała się wpisywać w hasło godne ślimaka: „Nosimy swoje domy i marzenia ze sobą”. Czy jakoś tak. Czy za tydzień się coś polskiego wydarzy, nie wiem.
Inaczej jest jednak poza Dublinem – w Cork od kilku lat Polacy zasuwają bezwstydnie z flagami i transparentami „Poland”, w mniejszych miejscowościach dzieje się podobnie, a aktywność ta wynika z potrzeby chwili, ze skrzyknięcia się na trzy dni wcześniej, z czystej i żywej energii. Którą w Dublinie wysysają rozmaite zgłoszenia do wzięcia udziału w paradzie, potwierdzenia, zaświadczenia, względy bezpieczeństwa i co tam sobie jeszcze można w metropolii wymyślić. No i oczywiście jeszcze obawa, by nie wyjść na wieśniaka z Polski. Choć ulica, jak widać, tych obaw nie podziela.

Nadchodzący św. Patryk (popełniam tym wpisem falstart) byłby moim piątym Patrykiem w Dublinie, ale nie będzie, bo bladym świtem siądę na skrzydle i wyląduję na Ławicy. Może wieczorem pójdę na Szewską do Brogansa; zobaczymy sobie polskiego św. Patryka.
* - to właściwy w tym kontekście termin
Mieszkańcy Bulandy, jednakowoż, wciąż z niej uciekają. Tak się tam przyzwyczajono do bycia wiecznie dymanym, że zaczęli dymać siebie nawzajem. Opresja przeszła w self-service, jesteśmy pierwszym samouciskowym narodem świata. P. Czerwiński, Przebiegum życiae
A chłopaki jak chłopaki. Generalnie nie różnimy się. Ja, emigrant ze swoim odrzuceniem roli emigranta (odrzucam ją od pierwszego dnia tutaj), poruszam się po świecie jak piłkarz, któremu pękła gumka w spodenkach, ale jest dobre podanie, więc zapierdziela się w jej stronę trzymając gacie jedną ręką. Może gola się strzeli jakiego, a gacie się przecież wymieni. Oni w Polsce, w swoich rolach i zawodach, bez obciążenia emigranckiego, w kraju swoim, z językiem swoim i przyjaznym państwem – podobnie. Wolność, pomysły, projekty, działania... - ale też z jedną cały czas, od 20 lat, ręką trzymający galoty projektów, spłacanych kredytów, bezpiecznych i niebezpiecznych związków. Nie ma radości w tej grze, nie ma fascynacji tym sportem jakim jest życie. Nie jesteśmy chyba dziś narodem czerpiącym radość. Nie ma jej na ulicy, w rozmowie, przy grillu czy na zakupach. Żeby radość zresztą czerpać trzeba mieć źródło jakieś.
Sign by Danasoft - For Backgrounds and Layouts
Nowości od blogera
Inne tematy w dziale Technologie