Hieronim Bonaparte był bratem Napoleona, ale Cesarz uprzykrzył sobie brachola i zrobił go królem Westfalii. Odbiło tam Hirkowi i codziennie rano kąpał się w rumie (wieczorem w mleku), a służba butelkowała potem te płyny i sprzedawała na wolnym rynku.
(Gdzie tu siepacze w Dublinie? Zaraz będą!). Hieronim był wielkim modnisiem oraz cudakiem więc nieprzytomne sumy topił w duperelach, a wyzyskiwany na tę okoliczność lud Westfalii jęczał srodze. Nie zamierzał jednak jęczeć pewien paryski kapelusznik, któremu Hieronim „był winien znaczną sumę” i wytoczył królowi Westfalii, a zarazem bratu Cesarza „przykry bardzo proces”. Czujecie?! Kapelusznik pod bokiem Cesarza w roku 1808 czy tam 1809 procesuje się z królem i wygrywa proces, bo „Cesarz nie chciał nigdy słyszeć o długach swojego brata”.
(Gdzie tu siepacze w Dublinie? Zaraz będą!). Na to wszystko jeszcze doszła pani Maria z Łączyńskich Walewska, która była uprzejma patriotycznie wpuścić pod pierzynę Napoleona (ja tam jej się nawet za bardzo nie dziwię, wydano ją przecież za ponad 50 lat starszego Anastazego Walewskiego, a dziecko tej pary urodziło się po półroczu). Swoją drogą panna Maria laską była niezłą.

I takie tam do nocy późnej, do rana białego czytałem rzeczy za sprawą wspomnień Anny z Tyszkiewiczów Potockiej-Wąsowiczowej (meczu nie dawali w TV, a w necie skakało).
Ptaki już rumor powoli robiły za oknem, coś po czwartej było, kiedy odłożyłem Annę z Tyszkiewiczów i zasnąłem. Raptem przez sen słyszę: łup łup łup do drzwi. „Nic, tylko Johnny’ego kumpel wzywa debila do roboty, 100 razy mówiłem, żeby komórką dzwonili, a nie mnie budzili…” – pomyślałem sobie, patrzę na zegar - ósma. Bo Johnny jest moim hołsmejtem, dorywczo myje okna z braku zajęcia, a w wolnych chwilach (wybacz Johnny te podejrzenia) jest żigolakiem nocą kursującym po sypialniach śwarnych dublinianek z okolicy. Na szczęście gra tylko na wyjeździe, więc nie mój interes, ściany w domu nie wibrują.
Tu dodać trzeba, że Johnny przybył do stolicy z Mayo czy tam innego dechami zabitego hrabstwa, że ma ujmujące zachowanie i wygląd włoskiego strażaka serc niewieścich. Dziś widzę, że ten jego pomysł mycia okien był tylko elementem strategii i rozpoznania terenu. Cóż – chcącemu nie dzieje się krzywda.
Tak myśląc schodzę do drzwi wejściowych już z lekką adrenaliną, że tym razem to go opieprzę, otwieram i widzę coś z ośmiu mundurowych (w kamizelkach), dwa samochody przed frontgardenem, że się tak wyrażę, a zgromadzenie otwiera cywilny cywil w cywilu i macha mi legitką. I czy Johhny jest w domu. - Chyba jest – mówię, bo rzeczywiście coś łaziło koło północy, ale łaziło i zostało czy też łaziło i wyszło, to nie wiem. Cywil wchodzi za mną, czereda zostaje na zewnątrz. Idziemy na piętro, wskazuję mu drzwi Johnny’ego, ten bez pukania „ciach”, otwiera.
Pusto. Śledczy ciach, na kolana: lustruje podłoże łóżkowe. Pusto. Otwiera szafę jedną, drugą. Pusto. – No to był czy nie był? – pyta mnie z lekką irytacją, a ja na to, że rzeczywiście coś łaziło koło północy, ale łaziło i zostało czy też łaziło i wyszło, to nie wiem. I że – jak mawiała moja Mama o takich osobach - ciężko za nim trafić. Śledczy westchnął, jak klasyczny esesman robiący nalot na radiostację przyłożył dłoń do rozbebeszonego łóżka sprawdzając termiczny stan prześcieradła, wyjrzał przez okno, sprawdził jeszcze dwie sypialnie i cały dół, do kibla zajrzał nawet, łeb wystawił do ogródka, gdzie go ptaszyska jakieś wyśmiały, wrócił.
- Tu masz – patrzy w oczy - mój numer telefonu na centralkę, a tu wprost na biurko, ja się nazywam detektyw taki i siaki... - mówi, palcem pyka w te cyferki na stole i wymownie łypie niby niczego nie proponując. Ot, jaka łajza. Uśmiechnąłem się z dezaprobatą. Zwariował chyba. Na ten mój uśmiech poprosił mnie o personalia i datę urodzenia. Proszę bardzo, zapisał. Tamci na zewnątrz ćmiki palą, nudzą się. – A jaka to sprawa z Johnny’m? – pytam, ale oczywiście niczego się nie dowiaduję oprócz tego, że to nie jest moja rzecz.
Johnny, Johnny... Ścigają cię. Melinę masz spaloną, zadekuj się gdzie u Walewskiej, choć zapewne bliżej ci do Hieronima niż do Napoleona.
Mieszkańcy Bulandy, jednakowoż, wciąż z niej uciekają. Tak się tam przyzwyczajono do bycia wiecznie dymanym, że zaczęli dymać siebie nawzajem. Opresja przeszła w self-service, jesteśmy pierwszym samouciskowym narodem świata. P. Czerwiński, Przebiegum życiae
A chłopaki jak chłopaki. Generalnie nie różnimy się. Ja, emigrant ze swoim odrzuceniem roli emigranta (odrzucam ją od pierwszego dnia tutaj), poruszam się po świecie jak piłkarz, któremu pękła gumka w spodenkach, ale jest dobre podanie, więc zapierdziela się w jej stronę trzymając gacie jedną ręką. Może gola się strzeli jakiego, a gacie się przecież wymieni. Oni w Polsce, w swoich rolach i zawodach, bez obciążenia emigranckiego, w kraju swoim, z językiem swoim i przyjaznym państwem – podobnie. Wolność, pomysły, projekty, działania... - ale też z jedną cały czas, od 20 lat, ręką trzymający galoty projektów, spłacanych kredytów, bezpiecznych i niebezpiecznych związków. Nie ma radości w tej grze, nie ma fascynacji tym sportem jakim jest życie. Nie jesteśmy chyba dziś narodem czerpiącym radość. Nie ma jej na ulicy, w rozmowie, przy grillu czy na zakupach. Żeby radość zresztą czerpać trzeba mieć źródło jakieś.
Sign by Danasoft - For Backgrounds and Layouts
Nowości od blogera
Inne tematy w dziale Polityka