Pod arkadkami przy Fredry zaczepia mnie laska. – Cześć oranje, wesołych świąt… - mówi, śmieje się, ja zbliżam się, oddaję życzenia, w przeciwne strony się rozchodzimy. Fakt, że zaczapierzona, okutana, ale przecież nos i twarz z tułuba wystaje, niby powinienem pokojarzyć. Przed rozstaniem pytam otwarcie: - Kim jesteś? A ona, że kiedyś współpracowaliśmy, no wiesz, teatry, te sprawy. I że Monika. Szlag trafił, nie pamiętam, jakie sprawy, jakie teatry, tej?!
A i cały Poznań taki sam: bruk przeze mnie wyszlifowany, żadnych niby większych zmian, boć przecie raz po raz tu jestem, znajomych dość, ale gryzie jednak, wierci coś, że to nie moje. Jutro Wigilia, zapuszczam się w takie-śmakie sklepy, a mgła na zewnątrz, że własnego martensa nie widać. Wrocławska, do Rynku dochodzę powoli, sklep z materiałami piśmienniczymi, zaraz wejdę, dopalę ćmika tylko. Zza szyby macha ktoś do mnie, no przecież –stary znajomek, to jego ten sklep, a i zdaje się – kamienica.
Przez szybę wskazuję marlboro w dłoni, a on macha, że: „chodź chodź”. Wchodzę, witamy się, a on w te słowa: - W moim sklepie klienci mogą palić. Proszę bardzo… - pokazuje palcem, żebym nie pomyślał, że to indywidualna wobec mnie uprzejmość. Patrzę, rzeczywiście – stoi popielniczka, a on mówi, że dla klientów, bo jak jarają, to spokojniej i drożej kupują.
I że „ja to chrzanię te zapisy Unii, ja jestem faszysta, to jest mój sklep, niech mi tylko przyjdą…”. Jakaś kobieta kupuje pióro za dwa tysiące zeta, zaciekawiona patrzy i się przysłuchuje, a on z uśmiechem do niej, czy jeszcze coś podać. A ona, że… jej się takie podejście podoba, choć ona sama nie pali, ale lubi męskie postawienie sprawy. Potem gadamy sobie jeszcze chwilkę, idę dalej.
Pod Ratuszem stoi stragan, pamiątki z Poznania, koziołki, dzwonki, takie sprawy. Widzą mnie, pohukują od razu. No przecież, stała ekipa, był czas się zaznajomić, kiedy w różnych porach w różnych latach i w różnym samopoczuciu przecinało się Stary, by wejść w Zamkową na przykład. –Co słychać, jak leci, kuśtyczka z manierki? I że mnie już od jakiegoś czasu nie widać… Mówię, gdzie mnie widać, e tam, mówią oni, wracaj na stare śmieci. I jeszcze po kuśtyku.
Po świętach pl. Wolności; mgła, racowisko kiboli Kolejorza w rocznicę Powstania Wielkopolskiego. Mordy w barwach Kolejorza, race płoną, Mazurka śpiewamy, miesza nad głowami powietrze helikopter. Zawisł nad placem, czyj on?! Po co wisi? A następnego dnia jadę z Biniem do IPN-u. Są papiery z naszymi nazwiskami, siadamy w czytelni, czytamy kwity i rewelacje na własny temat. Ostatni esbecki wpis dotyczący mnie pochodzi z listopada 1989. I wtedy waśnie ppłk mgr Czesław Jas… i dalej zamazana pieczątka zapisał, że „z powodu zaprzestania wrogiej działalności”. Kątem oka widzę, że Binio ma w papierach nawet własne zdjęcie pyknięte przez kogoś spod pachy dołączone!
Wieczorem trochę w domu o tym gadamy, ale nie za dużo, Stefan przy kominku, forma świetna. A następnego dnia idę sobie do Odwachu na Rynku, bo wystawa zdjęć z lat 80-tych. Wchodzę, pani bileterka daje bilet, wychyla się z kanciapy jakiś kustosz, patrzy na mnie i mówi jej, że „ten pan bilet za dwa złote”. A nie, że za cztery. Nie mam pojęcia kto to jest i czy na pewno wyglądam na studenta.
I tak się przyjemnie poukładało, że co chwila było jakieś „cześć”, że Poznań pokazał mi uśmiechniętą twarz, że podbetonowałem niby to murszejące fundamenty naszego uczucia. Świątecznie było. A już jutro znowu zobaczę wielką płachtę reklamową guinnessa w drodze z lotnicha głoszącą przyjezdnym: „Good to be back Home”. Wciąż ten rozkrok, ech.
Mieszkańcy Bulandy, jednakowoż, wciąż z niej uciekają. Tak się tam przyzwyczajono do bycia wiecznie dymanym, że zaczęli dymać siebie nawzajem. Opresja przeszła w self-service, jesteśmy pierwszym samouciskowym narodem świata. P. Czerwiński, Przebiegum życiae
A chłopaki jak chłopaki. Generalnie nie różnimy się. Ja, emigrant ze swoim odrzuceniem roli emigranta (odrzucam ją od pierwszego dnia tutaj), poruszam się po świecie jak piłkarz, któremu pękła gumka w spodenkach, ale jest dobre podanie, więc zapierdziela się w jej stronę trzymając gacie jedną ręką. Może gola się strzeli jakiego, a gacie się przecież wymieni. Oni w Polsce, w swoich rolach i zawodach, bez obciążenia emigranckiego, w kraju swoim, z językiem swoim i przyjaznym państwem – podobnie. Wolność, pomysły, projekty, działania... - ale też z jedną cały czas, od 20 lat, ręką trzymający galoty projektów, spłacanych kredytów, bezpiecznych i niebezpiecznych związków. Nie ma radości w tej grze, nie ma fascynacji tym sportem jakim jest życie. Nie jesteśmy chyba dziś narodem czerpiącym radość. Nie ma jej na ulicy, w rozmowie, przy grillu czy na zakupach. Żeby radość zresztą czerpać trzeba mieć źródło jakieś.
Sign by Danasoft - For Backgrounds and Layouts
Nowości od blogera
Inne tematy w dziale Polityka