Od czterech już lat stosuję patent, że w słynnym Dniu Św. Patryka, w momencie, kiedy to do Dublina i do całej Irlandii zjeżdża się pół świata, ja właśnie z tego miasta o poranku wylatuję jak z procy. Głównie zresztą na pokładzie Ryanaira, bo: wyloty są tanie, a podróż podniebna do Poznania, Szczecina czy w ostateczności do Berlina – krótka. I: niesmak mam na cepelię.
Przeważa na pokładzie oczywiście ludność polska, ale niech mi będzie wolno zwrócić uwagę: w tym akurat dniu, tego akurat poranka schódkami do środka maszyny ładuje się szczególna reprezentacja. Zmętniała to i nie wołająca o poklask ekipa. Wrzeszczących w betach niemowlaków, normalnie zatruwających każdy locik, na lekarstwo.
Nie zdarzają się też kohorty Ziomali zajmujące trzy rzędy foteli i „ze swadą i w porozumieniu oraz rozpoznaniu” dyskutujące ze stewardessą (najczęściej zresztą Polką) w radującym moje serce j. angielskim o cenach sznapsów, kompetencjach pilota: kochanych setników zamawiających sześć czystych kubeczków do kawy i polewających z torby duty free plastikiem jebiący alkohol. Ich – nie ma!
A co jest w Dniu Największego Święta Irlandii na pokładzie boeinga 747?!
Co jest, to siada sobie, pasami się zapina, pije mało. Ćwierknie komórka, paluch jakiś ją zdusza na śmierć, bo dziurki w suficie ludzkim głosem proszą o wyłączenie. Potem wykurwienie silników, rzut oka na malejący w oczach autobus 41, ja zawsze wtedy znak krzyża czynię sobie, żółto-czerwone parkingi DHL, patrzę na firmę Madziulki, na hangary Blanchardstown (chyba, że zwrot w prawo wprost wschód, bez pętli, na Howth, to wtedy nic z tego, bo od razu lutuje się nad Morze Irlandzkie w korytarzu na Manchester, Amsterdamik, Berlin i co tam jeszcze po drodze).
Trafi się pogoda, co trafia się nieczęsto, to zobaczysz podróżniku po 40 minutach rozświetlony Old Trafford, a jeśli wzrok masz dobry, to nawet będziesz świadkiem gola. No, ale my tu gadu gadu, a idzie wózek z napitkami. Co podać? Zamawiam pięćdziesiątkę czegokolwiek („cokolwiek” obejmuje absoluta, jamesona albo gordona), dostaję to w prezerwatywach po 25 gramów, kubeczek… Wiadomo – wystartować, to nie wszystko.
Gaśnie światełko nad głową, pasy można rozpiąć, pół godziny minęło, cały samolot do czterech kibli idzie szczać. Ja mam najgorzej. Szczać, jak wiadomo, zawsze się chce, a jak się nie chce, to i tak w takich warunkach lepiej jednak być uprzednio wyszczanym. Trudno, cierpię, a Wy teraz ze mną, bo i tak zawsze siadam na skrzydle, bo miejsca na nogi tam więcej, bo ponadto zawsze przed startem przychodzą i pytają czy jesteśmy zdrowi, sprawni i gotowi pomagać innym w razie, odpukać, katastrofy. Bo trzy środkowe rzędy są właśnie „w razie wojny”.
Uśmiechamy się, potakujemy ze mną: „zdrowi, sprawni, pomagać gotowi…”.?! No, to – lecimy!
Spójrzmy, kto tak się napchał do naszego samolociku?!
Dużo Murzynów i Irlandczyków, którzy z polskimi żonami śmigają do teściów. To zresztą ciekawe: tysiące Polek na Wyspach wychodzi za mąż, oczy mają zawsze uśmiechnięte i paszport irlandzki w dłoni, ale na jurnego Polaka żadna Irlandka czy Murzynka się jakoś „z miłości” nie połaszczyła. Nie każdemu, jak widać, wolno kochać.
Rok temu: siedzę normalnie na skrzydle. Lecę do Stefana, potem do Binia na imieniny (św. Patryk z Biniem ex aequo mają imieniny, a potem zaraz do Jakuszyc na Bieg Izerski). Obok laska siedzi, w środkowym rzędzie, ja pod oknem, ona smutna-nie smutna, rude dready sobie pozaczepiała do głowy, rozmawiamy, ona gdzieś spod Galway, ja z Dublina, trajkotka taka, krajobrazy zachodniej Irlandii mi opowiada, cudnie normalnie mówię ci, więcej słucham niż mówię.
Po lądowaniu ona zabiera swoją walizeczkę, idzie przodem, ja też wstaję, sprawdzam jeszcze czy nic mi nie wyleciało na fotel - wiadomo: portfel, diwajs jakiś, okulary do czytania. Spoko – nic, ale na jej fotelu: leży jeden rudy, półmetrowy warkoczyk dreadowy. Albo: dread warkoczykowy. Chcę zabrać, ale od razu myślę, że byłaby zażenowana, gdybym ten farbowany, lisi ogon, oddawał . Zostawiam, wychodzę, prawą nogą – jak zawsze – dotykam płyty lotniska.
Ale widzę, że jesteśmy w Goleniowie pod Szczecinem, a ja stamtąd transportu nie mam, zapomniałem gdzie lecę, myślałem, że na Ławicę, ale ona mówi w kolejce do odprawy paszportowej, że brat przyjedzie i się do Szczecina – zabierzemy. Jej brat czeka w hali przylotu, koleś 30 lat, buziakują się, na mnie brat łypie, ale ona mówi, że ja to przypadkowy autostopowicz. Zabieramy się oplem kadetem do Szczecina, tam mnie wyrzucą pod Szczecin Główny.
Jedziemy do Szczecina. - Co powiesz o mojej fryzurze? – pyta ona, siedzi na miejscu obok kierowcy, ja jak tłumok z tyłu kadeta kombi. – Odjebało Ci w tej Irlandii! – mówi on, a ona płacze.
Zgubiła warkocz, a on to zauważył?
Mieszkańcy Bulandy, jednakowoż, wciąż z niej uciekają. Tak się tam przyzwyczajono do bycia wiecznie dymanym, że zaczęli dymać siebie nawzajem. Opresja przeszła w self-service, jesteśmy pierwszym samouciskowym narodem świata. P. Czerwiński, Przebiegum życiae
A chłopaki jak chłopaki. Generalnie nie różnimy się. Ja, emigrant ze swoim odrzuceniem roli emigranta (odrzucam ją od pierwszego dnia tutaj), poruszam się po świecie jak piłkarz, któremu pękła gumka w spodenkach, ale jest dobre podanie, więc zapierdziela się w jej stronę trzymając gacie jedną ręką. Może gola się strzeli jakiego, a gacie się przecież wymieni. Oni w Polsce, w swoich rolach i zawodach, bez obciążenia emigranckiego, w kraju swoim, z językiem swoim i przyjaznym państwem – podobnie. Wolność, pomysły, projekty, działania... - ale też z jedną cały czas, od 20 lat, ręką trzymający galoty projektów, spłacanych kredytów, bezpiecznych i niebezpiecznych związków. Nie ma radości w tej grze, nie ma fascynacji tym sportem jakim jest życie. Nie jesteśmy chyba dziś narodem czerpiącym radość. Nie ma jej na ulicy, w rozmowie, przy grillu czy na zakupach. Żeby radość zresztą czerpać trzeba mieć źródło jakieś.
Sign by Danasoft - For Backgrounds and Layouts
Nowości od blogera
Inne tematy w dziale Technologie