Wychodziłem rano, coś mnie tknęło, nosem siąknąłem. Skrzynkę mam pod domem, białą, plastikową, w środku instalacja gazowa. Śmierdzi jakby. Ale bardziej od „jakby śmierdzi” spieszyłem się do „jakby plan trzeba wykonać” więc kaptur na łeb zaciągnąłem i poszedłem swoją drogą.
Od mojego chodzenia w kapturze śmierdzieć prawdopodobnie nie przestawało, wracam, śmierdzi dalej. I to wyczuwalnie, przez tę całą plexiskrzynkę. Skrzynka niby ma w ogóle drzwiczki, żeby zajrzeć do środka, ale ja – niekiedy mając do instalacji gazowej interes – zdejmuję ją całą ze ściany oburącz, bo rozporowych poprosiłem nie wkręcać. Wisi na szkielecie, by tak rzec.
Wącham. Śmierdzi na fiksa. Oczywiście w środku na instalacji zapobiegliwie ktoś napisał na naklejce, żeby z otwartym ogniem nie chodzić, a jak już śmierdzi, to nie chodzić jeszcze bardziej. I numer telefonu w razie smrodu. Klepię w komórę, dwa sygnały, odbiór.
- Śmierdzi, śmierdzi… - mówię i proszony o doprecyzację (pierwsze było: „nie chodzić z ogniem czy papierosem”) precyzuję: gaz śmierdzi jak skunks, żadnego mechanicznego urazu, nikt nie majstrował, zawór, tak, zawór dałem poprzecznie. – Zaraz będziemy, numer komóry… - mówią. Ja podaję wraz z adresem, pół godziny, na księżyc, którego nie ma, spoglądam, zajeżdża van, a vanem pan.
- Cześć, cześć, śmierdzi? ano śmierdzi! zaraz zobaczymy, wyciąga z vana ośmiornicę wężową jakąś do badania wycieków gazu przeznaczoną. Mruczy, że fakt, śmierdzi. Podglądam, na komputerku mu wyskoczyło 67 czegoś, nie wiem – dużo czy mało. Pochwalił na zakręcenie zaworu gazu, kawy nie chciał, wymienił taką tam membranę. - A swoją drogą… - mówię, a on tam majstruje – a swoją drogą to skąd jest ten gaz? Brytolski, norweski?
- Jak to „skąd” – dziwi się on. – Rosyjski! – Niemożliwe – oponuję. – Toż gaz rurę mieć musi. A on na to, że rurą: rosyjski idzie. – To ja, kurwa, na końcu Europy za ruski gaz płacę? – pytam, on się śmieje i mówi, że widać (i słychać) zaraz, że z Polski jestem. I że jak mi będzie lżej, to powie, że to gaz… hiszpański.
Naprawił, zaśmiał się, papierek naprawy zostawił, pojechał. Nie wiem, żartował?
Mieszkańcy Bulandy, jednakowoż, wciąż z niej uciekają. Tak się tam przyzwyczajono do bycia wiecznie dymanym, że zaczęli dymać siebie nawzajem. Opresja przeszła w self-service, jesteśmy pierwszym samouciskowym narodem świata. P. Czerwiński, Przebiegum życiae
A chłopaki jak chłopaki. Generalnie nie różnimy się. Ja, emigrant ze swoim odrzuceniem roli emigranta (odrzucam ją od pierwszego dnia tutaj), poruszam się po świecie jak piłkarz, któremu pękła gumka w spodenkach, ale jest dobre podanie, więc zapierdziela się w jej stronę trzymając gacie jedną ręką. Może gola się strzeli jakiego, a gacie się przecież wymieni. Oni w Polsce, w swoich rolach i zawodach, bez obciążenia emigranckiego, w kraju swoim, z językiem swoim i przyjaznym państwem – podobnie. Wolność, pomysły, projekty, działania... - ale też z jedną cały czas, od 20 lat, ręką trzymający galoty projektów, spłacanych kredytów, bezpiecznych i niebezpiecznych związków. Nie ma radości w tej grze, nie ma fascynacji tym sportem jakim jest życie. Nie jesteśmy chyba dziś narodem czerpiącym radość. Nie ma jej na ulicy, w rozmowie, przy grillu czy na zakupach. Żeby radość zresztą czerpać trzeba mieć źródło jakieś.
Sign by Danasoft - For Backgrounds and Layouts
Nowości od blogera
Inne tematy w dziale Technologie