oranje oranje
805
BLOG

Złodzieje śluzu czyli Chinka bez bojfrenda

oranje oranje Technologie Obserwuj notkę 8

- Szajka Polaków jest znowu… – rzekł Sowa, a w sprawach kryminalnych wie, co mówi, bo pracuje w Czterech Sądach jako tłumacz dla Rodaków, którzy stają przed irlandzką Temidą. – Kradną śluz w szpitalach… - dodał i bardzo mnie to zaciekawiło. Aneta spojrzała pytająco, ja tak samo, a Sowa wykorzystując nasze skupienie uwagi i korzystając z przechodzącej słowackiej kelnerki zamówił podwójnego zdrajcę* dla siebie i gambrinusa dla mnie. Aneta nic nie dostała.

Kotłowało się względnie dopuszczalnie, bo trafiliśmy we trójkę do czechosłowackiej knajpy, która nie leży na szlaku turystycznym i szaleństwa związane ze św. Patrykiem występowały tu w ograniczonym stężeniu. Knajpa bezpretensjonalnie nazywa się „Pifko” i przyznać trzeba, że wszystko jest po czechosłowacku: karta dań, te ich knedliki i inne brambory, klimat i w ogóle.

Od rana jednak układało się średnio ciekawie, bo nad moją Clonsillę naszła chmura granatowa, waliło deszczem i gradem i to akurat w momencie, gdy w centrum zaczynała się słynna parada św. Patryka, którą tym razem widziałem jedynie w TV. No, ale, żeby nie przynudzać: dotarłem wreszcie do City Center, jak to mówią, spóźniony tylko o godzinę.

Motorem moich działań był akt tryumfalnej promocji Miasta Poznania, które uznało, że należy Irlandczyków przekonać do przyjazdu do Poznania podczas ME-Dwa-Dwanaście. Uznało i poinformowało Irlandczyków, że w dwóch porterhouse’ach będzie polewało darmowe piwo właśnie 17-go marca czyli na św. Patryka. Trzeba było tylko pozyskać przy wejściu vouchera czyli jakąś przepustkę-bon, a przy barze rzucić hasło-zaklęcie: „come and enjoy”.

Pomysł jak pomysł. Miasto jak zwykle w tym dniu zachowywało się jak oszalałe, a cały Temple Bar (rodzaj Starego Rynku) napchany był turystami jak bolszewik chęcią rabunku. Oczywiście 80% tłumów stanowili goście spoza Irlandii, którzy zwabieni tradycją: „nachlaj się i nawet porzygaj” wprowadzali powyższe credo w czyn już od wczesnego popołudnia.

A w ogóle ulice Temple Bar pełne były postaci historycznych, cudaków, smoków, blaznów, hiszpańskich turystów, sutenerów, przebierańców..., aż dziw, że te 10 ulic na krzyż i milion barów zrobiło sobie taki wszechświatowy PR - Dublin w tym dniu bezspornie wymyka się klasyfikacjom. Zresztą, uczciwie trzeba dodać, że obchody Patryka trwają kilka dni, jest miejsce dla teatrów, tańców, specjalne warsztaty dla dzieci, łódki, okręty, żarcie 1000 wysp, słowem - proszę nie profilować święta poprzez moją zawężoną relację sprowadzającą się do "wychlania darmowego piwa z Poznania". Żeby nie było!

Przy wejściu do porterhouse na Temple Bar, gdzie to poznańskie polewanie darmowego piwa miało się odbyć, wprost na chodniku leżała o godz. 16-tej młodziutka Chinka (Koreanka? Japonka?), która płakała wniebogłosy. Zaraz ktoś przysiadł się do niej, wziął głowę na kolana i gładził po czarnych włosach, ona łkała strasznie, tłumek się zebrał i dalejże: pocieszać ją.

Niestety, ciężko było wydobyć z niej, o co w ogóle chodzi, tłumy szły w tą i w tamtą, pocieszyciele doszli w końcu do wniosku, że to „problem sercowy z bojfrendem”, ale zajmowali się dalej, no to nie było na co patrzeć, do pocieszania mi się akurat nie paliło, zresztą bym się nie dopchał więc wszedłem do porterhouse załapać się na browara z kieszeni poznańskiego podatnika. W środku (na czterech czy pięciu poziomach) zagnieździło milion ludzi i samo dotarcie do baru zajęło kwadrans.

Barmanka na moje: „come and enjoy” zapytała krótko czy mam vouchera, a że nie miałem, bo nikt w drzwiach nie rozdawał, to zamówiłem pełnopłatne dwa guinnessopodobne piwa. Aneta siedziała tymczasem w wejściu na parapeciku, stosownie w zielony żakiet ubrana z białą bluzką, ja zaś byłem na pomarańczowo (Oranje) więc spokojnie uznać można było nasz tandem za w pełni irlandzki.

Chinkę widzieliśmy jak leży, bez smaku wypilijaśmy browara i z poznańskich akcentów dostrzegliśmy tylko plakat na szybie i koszulkę na grzbiecie jednej z sprzątających puste szklanki lasek. Tłum był nieziemski, więc ukradliśmy swoje piwa i poszliśmy do wspomnianego wcześniej „Pifko”. Aha, okazało się, że na rurze za parapetem wisi smętnie jedna koszulka z logo POZnan, więc zabrałem celem dokumentacji.  

Dryndnęła komóra, w której objawił się Sowa, wspomniany wcześniej tłumacz dla Polaków. I że idzie naszym tropem do pifka. Sowę znam od 5 lat co najmniej, zlądował tu z Japonii, dzieciństwo i młodość spędził w Teksasie, a urodził się w Zielonej Górze, albo Jastrzębiej Górze, albo Jeleniej Górze…, no – w jakiejś Górze się urodził. Kiedyś dość mocno znieczulony zdrajcą* zadzwonił w nocy, że nie chce już pracować jako tłumacz, bo wezwali go w trybie nagłym do szpitala na operację na otwartym sercu jakiegoś Polaka.

- Tam było tak, że ten chuj musiał być oprzytomniały i musiał mówić lekarzowi czy czuje czy nie czuje, a mówił po polsku i tylko się bałem, żebym dobrze przetłumaczył, bo on mamrotał po polsku, lekarz nie rozumiał i wierzył w to co ja powiem i ciachał nożem, eee, zdechły pies zabawka… - mówił wtedy w nocy Sowa tym swoim przepięknym akcentem.

No, ale nic, siedzimy w tym „Pifko”, gadamy o starodawnych czasach, kiedyśmy to z Anetą i z Sową właśnie pracowali w jednej takiej firmie.         

Aneta zapytała co nowego i Sowa powiedział, że nic, tylko, że Polacy kradną śluz w szpitalu. – Jaki śluz?! – pytam, a on, że ten, no, jak to się mówi: „smar”? – Do czego smar? – pytam, a on mówi, że taki do mycia rąk w płynie, rzadki, w szpitalach w pojemnikach plastikowych wisi. I że były już dwie sprawy Polaków, którzy wykradli te butle „ze śluzem”, (bo to ma 70%) i pili wprost na ławeczce przyszpitalnej mieszając z colą.

– Nawet chujom w krzaki się nie chciało pójść… - rzekł z dezaprobatą.

I na koniec okazało się, że teraz w szpitalach naklejono na tych butlach wielkie napisy: „Zero alkoholu”, ale że akty kradzieży jeszcze – z rozpędu – trwają.

A potem zamówiliśmy jeszcze to i owo, Sowa przełamał się do kolejnego zdrajcy* i na koniec potwierdził, że zwalnia się obok jego mieszkania „studio” do wynajęcia i czy bym się nie przeprowadził, bo „wiesz, trochę jest zdechły pies zabawka, a z tymi chujami tam w dzielnicy to już nie ma o czym pogadać”…

I takiego miałem św. Patryka.

* „zdrajca” – jedna z nazw „Jamesona” (po wypiciu tej whiskey zdradza się podobno wszystkie tajemnice)

Zobacz galerię zdjęć:

oranje
O mnie oranje

Mieszkańcy Bulandy, jednakowoż, wciąż z niej uciekają. Tak się tam przyzwyczajono do bycia wiecznie dymanym, że zaczęli dymać siebie nawzajem. Opresja przeszła w self-service, jesteśmy pierwszym samouciskowym narodem świata. P. Czerwiński, Przebiegum życiae A chłopaki jak chłopaki. Generalnie nie różnimy się. Ja, emigrant ze swoim odrzuceniem roli emigranta (odrzucam ją od pierwszego dnia tutaj), poruszam się po świecie jak piłkarz, któremu pękła gumka w spodenkach, ale jest dobre podanie, więc zapierdziela się w jej stronę trzymając gacie jedną ręką. Może gola się strzeli jakiego, a gacie się przecież wymieni. Oni w Polsce, w swoich rolach i zawodach, bez obciążenia emigranckiego, w kraju swoim, z językiem swoim i przyjaznym państwem – podobnie. Wolność, pomysły, projekty, działania... - ale też z jedną cały czas, od 20 lat, ręką trzymający galoty projektów, spłacanych kredytów, bezpiecznych i niebezpiecznych związków. Nie ma radości w tej grze, nie ma fascynacji tym sportem jakim jest życie. Nie jesteśmy chyba dziś narodem czerpiącym radość. Nie ma jej na ulicy, w rozmowie, przy grillu czy na zakupach. Żeby radość zresztą czerpać trzeba mieć źródło jakieś. Sign by Danasoft - For Backgrounds and Layouts

Nowości od blogera

Komentarze

Pokaż komentarze (8)

Inne tematy w dziale Technologie