ŻYCIE NA TEMBLAKU ŻYCIE NA TEMBLAKU
18
BLOG

DEMAGOGIA, czyli KLĘSKA JEST MOIM UDZIAŁEM

ŻYCIE NA TEMBLAKU ŻYCIE NA TEMBLAKU Kultura Obserwuj notkę 3

Zerwała się wichura i powiało nowym. Chciało mi się wycinać hołubce, tarzać z entuzjazmu i oczekiwałem zmian. Ale choć nastąpiły, to nie były to te, których się spodziewałem.

Na dzień dobry historia potknęła się na sprawdzonych faktach. Jak ze starego materaca powyskakiwały nowe pluskwy i wyciągnięte sprężyny.

Psychologia i inne działy chiromancji powyginały się do reszty; przypominały zabytkowe paputki króla Ćwieczka: buksujące w czytankach do bajania, śmieszyły swoim szmirowatym poziomem.

Z pewnym wrodzonym zdziwieniem dowiadywałem się, że zdarzenia, którymi futrowano mnie na okrągło, albo nie miały miejsca, albo miały odwrotny przebieg.

Z gębą pustą jak stodoła dowiadywałem się, że to, co umiem, już nie ma poprzedniej wartości.

Ludzie, którzy mnie odpytywali z faktów, w żywe oczy wypierali się, że mnie kiedykolwiek ich uczyli, że przeciwnie, starali się mi zaszczepić wczoraj to, co wyznają dzisiaj.

Ni z tego, ni z owego, jak grzyby po morowym deszczu, powstały z klęczek i zaczynały istnieć bez skrępowania, przedtem nieczęsto spotykane frazesy z nadziejami, a z nicości wyrastały ażurowe fortyfikacje i przewiewne bastiony do zmiany frontu.

Zaś po dzień dobry, zaczęło się: do boju, zwartą tyralierą, uzbrojone po sam kołtun, wyruszały rzesze harcowników siejąc postrach i zamęt.

Na przedzie kroczyły grupy jazgotliwych orędowników, podrzędnych bywalców jakiejkolwiek idei, którzy, przed samodzielnym dojściem do rozumu, zabierali nieswój, mąciwodowy głos, a za nimi, kunktatorskim sprintem, szły awangardowe hordy wtórnych epigonów.

b

Narodziły się we mnie odkrywcze etapy, ponowne wzloty i upadki, następne rozdarcia i doniosłe wyzwania, kolejne obietnice, konflikty na pokaz i zastoje na medal. Nastąpił gorący, globalny okres niezmożonego politykowania, łopotania sztandarem, zatrzymywania, przekonywania i zaczepiania obcych, pokrótce znanych ludzi, estradowy okres upartych penetracji, obnoszenia się ze swoim onirycznym zdaniem, zapiekły okres sporów z kimkolwiek o cokolwiek, odnoszenia się do cudzych, niemądrych ratunków, do cudzego meritum, do poruszania kwestii formalnych, dokonywania wnikliwych ocen, które niczego nie przesądzały, udowadniały tylko, że choć jestem aktywny i czuję się przydatny, to dalej, jak przedtem, w każdej dziedzinie życia, podejmuję błędne decyzje, które uważam za swój niewątpliwy sukces.

A w ślad za pierwszym rozgardiaszem, nastąpił kolejny, znowu odkrywczy i znowu ostateczny, trwały do obrzydzenia i niezłomny jak zwykle, czas zażartego szukania genialnych założeń, prostych i nowych rozwiązań na teraz i na nie tu, sezon polowań na czarownice, nękania ich i chodzenia za nimi trop w trop, poddawania pod osąd, w wątpliwość, byle czego, co choć trochę wyglądało na koncepcję, poddawania tak namiętnego i tak bezkompromisowego, że nawet wątpliwości wymagały sprawdzenia, nawet one wymagały właściwej przeceny.

Prawdę, jeżeli była o minutę starsza od obalonych założeń, należało skierować do ideowej wulkanizacji, dostosować do obowiązujących mniemań.

Życiorysy o niestosownym zabarwieniu zostawały unieważnione.

Na chybcika tworzono kongregacje myślących szeroko.

Upowszechniła się zaniechana tendencja do wyrażania olimpijskich myśli, pojęć pełzających o tyczce, skocznych do tyłu i w dół, maniera pouczania i dawania uzdrowicielskich recept na dochodzenie do pogrzebanego psa.

Powstawały konkurencje biegowe: rzuty ciężkimi hasłami, komunałami nie do przebicia i odparcia, zaczęło być modne rzucanie się bez tchu na taśmę; ofiarnymi resztkami przemęczonego padania z nóg.

c

Wszystko, co dotychczas było ludzkie, teraz nie miało sensu, bo rodziło się w podejrzanie dobrej wierze, zanadto spontanicznie, bez głębszego zastanowienia i na dużej szybkości, a luksus wypowiadania trafnych i dokończonych myśli, był zjawiskiem tępionym i niedopuszczalnym.

Nadeszło powolne, uporczywe, monotonnie takie same, jak co dnia i co noc, szarpiące nerwy borykanie się z tym, co dotąd nie podlegało dyskusji, co ciągle było dla mnie tak istotne i cenne, że nie mogłem się pogodzić z tym, że zostawało podważane przez ludzi, których do wczoraj nie znał nikt.

Nadszedł dla mnie gorzki etap wycofywania się z życia, z tych jego sfer, które coraz częściej stanowiły nierozwiązywalną zagadkę, chwile daremnych walk z cieniami, topornych kadrów, "nowatorskich" podejść do jaskiniowych problemów, "świeżych" ujęć i filmowych epizodów z buntem w czołówce.

Każdy z indywidualistów tego chóru miał prywatne obiekcje. Każdy osobno i od serca nie twierdził, że to, co mu przyświeca, jest słuszne, wskazane i prowadzi do zwycięstwa.

Inaczej, każdy po kryjomu i na własny użytek wiedział, że nie ma jednej i wyłącznej racji, jednej drogi, która prowadzi do triumfu, ale że tych właściwych, najkrótszych i najprostszych, jest tysiące, a wiedząc, że jest ich tyle, ilu ich, przestawali bawić się w jedność, otrząsali się z amoku, opamiętywali, zanurzając się w tym, co było w nich, co w nich trwało i widzieli nie to, co ich otaczało, lecz to, co chcieli, by było prawdą.

Odtąd klęska była ich przeznaczeniem, tak jak przeznaczeniem szczęściarzy jest doczesne chodzenie w glorii; mogą żyć na lotni, ale jeśli urodzili się w odpowiednim sektorze gwiazd, Fortuna o nich nie zapomni.

Odtąd jedni zaczęli odnosić sukcesy, inni nauczyli się żyć bez nich: nic im nie wychodziło, mieli w oczach plajtę i zawiść, pałętali się po swoich projektach, planach na zaś, po swoich fantazjach na kredyt...


Nowości od blogera

Komentarze

Pokaż komentarze (3)

Inne tematy w dziale Kultura