ŻYCIE NA TEMBLAKU ŻYCIE NA TEMBLAKU
27
BLOG

PRZERAŻENIE

ŻYCIE NA TEMBLAKU ŻYCIE NA TEMBLAKU Kultura Obserwuj notkę 0

Tam, skąd uciekając, ratowałem się przed sobą, panowała jasność i dochodziły histeryczne krzyki. Tam, dokąd uciekałem, mogłem spodziewać się bezpieczeństwa, wyzwolenia, odnajdowałem półmrok, ciszę, uspokojenie. Tam, skąd rejterując, ratowałem się przed sobą, panował mrok. Tam, dokąd biegłem potykając się o swoje nogi, mogłem odna­leźć dzień i ukojenie.

Wspinałem się, gnany koszmarem, a strach pętał mi każdy następny krok Za plecami słyszałem złowrogi chrzęst żwiru i gałęzie zagajnika pękające pod ciężarem butów, trzaskające pod naciskiem pośpiechu.

Snopy świateł przecinały las, paraliżowały mnie. Przeszedłem przez polanę i ukryłem się za głazem. Umordowany, rozeźlony tym, że nie potrafię ich zgubić, spojrzałem w dół. Strażnicy podążali moim tropem, szli w górę, zdawali się być tuż za mną, doganiali mnie to z przodu, to z tyłu, niemal deptali po moich śladach i jak nawałnica wyprzedzali mnie ze wszystkich stron.

Rozróżniałem ich schylone sylwetki, srogie gęby poczciwych sadystów, a w dłoniach dostrzegałem podekscytowane, rozbiegane latarki. Poznawałem stalowe, zsiniałe z oburzenia, katońskie oczy, zezłoszczone, nienawistne i skupione, wlepione w ziemię, a grube karki podtrzymujące głowy, a taśmy wąskich, zaciętych, nieubłaganych ust, przesuwały się tak blisko mnie, że aż kusiło, by ich dotknąć; widziałem je z taką wyrazistością, jak gdybym siedział wśród nich, pogrążony w przyjaznej rozmowie z nimi, pochłonięty usypiającą wymianą uwag nie zobowiązujących go do niczego.

Zmęczony dezercją, jeszcze raz spojrzałem w dół i doznałem dziwacznego wrażenia: na dole nic się nie działo, żaden ruch nie zakłócał nocy, nie było żadnego rejwachu; światła wieżyczek niemrawo muskały dach, a przy ognisku kosmaty drapichrust siedział w kucki.

Go­niły mnie teraz przekleństwa, raziły światła, ścigały sny i nawet odległy blask po­chodni dopadał mnie z większą intensywnością, a za plecami sły­szałem zło­wrogi chrzęst żwiru i rozsuwanie gałęzi zagajnika. Gałęzie pękały pod ciężarem butów, trza­skały pod naciskiem pośpiechu.

Umordowany, rozeźlony tym, że nie potrafię zgubić swoich prześladowców, spoglą­dam w dół. Strażnicy, którzy podą­żają moim tropem, pokonują górę i wdzierają się na jej szczyt, gdzie jest mój kres, skąd rozciąga się widok na brak nadziei.

Wyobrażam sobie, że są coraz bliżej mojej kryjówki. Widzę, że osaczają mnie, zacie­śniają krąg, są tuż za mną, doganiają mnie z przodu i z tyłu, zbliżają się jak nawałnica, jak rozjuszona tyraliera wyprzedzająca mnie ze wszyst­kich stron naraz, widzę, że na ich czele maszeruje korytarzowy, widzę, jak dźwiga przed sobą brzuch oderwany od kurczaka na zimno, jak jest wściekły, że zmusiłem go do latania po wertepach. Najwyraźniej dyrygował owym pan­demo­nium, bo wydawał z siebie dosyć sprzeczne i wojownicze komendy, chaotyczne nakazy, któ­rych albo nie słyszano, albo nie traktowano z odpowiednią atencją.

Strażnicy spierali się, nie byli pewni, gdzie mnie poniosło, gdzie się przyczaiłem, do­kąd zmierzam. A przecież prawie nadeptywali mnie w ciemnościach, a przecież prawie roz­różniałem ich sylwetki, poznawałem stalowe, zezłoszczone, nienawistne i skupione, wlepione w ziemię oczy, poznawałem grube karki podtrzymujące głowy, wąskie, nieubłagane usta. Ich twarze przesuwały się tak bli­sko, że aż kusiło mnie, by ich dotknąć. Nieomal czułem ich odrażającą obecność, ich lepką tkliwość, ich pogardliwy, prze­drzeźniający rechot.

II

Umordowany, rozeźlony tym, że nie potrafię zgubić swoich prześladowców, spoglą­dam w dół. Strażnicy, którzy podążyli moim tropem, wreszcie odnieśli sukces: wreszcie pokonali górę i, wiwatując, wdzierają się na jej szczyt, gdzie jest mój kres, skąd rozciąga się widok na brak nadziei.

Wyobrażam sobie, że są coraz bliżej mojej kryjówki. Widzę, że osaczają mnie, zacie­śniają krąg, są tuż za mną, doganiają mnie z przodu i z tyłu, zbliżają się jak nawałnica, jak gniewna tyraliera wyprzedzająca mnie ze wszyst­kich stron naraz, widzę, że na ich czele maszeruje korytarzowy, widzę, jak dźwiga przed sobą brzuch oderwany od kurczaka na zimno, jak jest wściekły, że zmusiłem go do latania po wertepach.

Strażnicy spierali się, nie byli pewni, gdzie mnie poniosło, gdzie się przyczaiłem, do­kąd zmierzam. A przecież prawie nadeptywali na mnie w ciemnościach, a przecież prawie roz­różniałem ich sylwetki, nieomal czułem na sobie ich odrażającą obecność, ich lepką tkliwość, ich pogardliwy, prze­drzeźniający rechot i przypomniałem sobie, że wczoraj, w dzień zaczynający się wzmożonym ruchem, zaraz po biciu w dzwony pobliskiego kościoła, zapragnąłem zdrzemnąć się, choć na chwilę pozwolić sobie na niepamięć, ale zamiast snu, zapadłem w coś podobnego do jawy i z konsternacją zauważyłem, że choć leżę w swoim legowisku, to jestem mokry, jak po kąpieli w gliniance, a w ręku trzymam wyrwany strzępek sierści swojego nadzorcy.

Nowości od blogera

Komentarze

Pokaż komentarze

Inne tematy w dziale Kultura