– Mój Boże, jakie dałeś mi noce – krzyczałem pamiętając, że były niepowtarzalne. Niepowtarzalne były usypiania; zgrzyt metalowych podsuwaczy stukających w podświetloną ciemność, lampki skierowane w dół, jęki tych z boku stałych transfuzji i respiratora. Ciężki smród śluzówki, moczu i odleżyn mieszał się z wonią szafek po drugiej stronie sali, gdzie co zdrowsi chowali niedzielną zdobycz odwiedzin rodziny: pieczone kurczaki, przesłodzone kompoty i czyste kalesony.
Z rana miejsce to odzyskiwało realny wygląd i przepoczwarzało w jasną, dodającą otuchy bliskość uchylonych drzwi, za którymi znajdowała się dostawka, produkt ostrego dyżuru, nieruchome łóżko skrywające wybrzuszoną zawartość: mężczyznę z otwartymi oczami i nosem przyczepionym do tlenowej butli.
Nie mogłem zapomnieć o zwyczaju nocnego mierzenia temperatury, o chwilach porannego wytchnienia, które rozpoczynały się zapaleniem górnego światła, inaugurowały brzask widokiem wymiętoszonego posługacza, który, demonstracyjnie ziewając, pojawiał się, by objąć nad nami straż.
Przeszłość wypływała na powierzchnię: razem z cierpkim wytchnieniem podmywanych ciał, w trakcie budzenia się fizjologicznych potrzeb, wychodziło słońce; jeszcze nieśmiałe, ale już wczorajsze. Zaś w ślad za jego promieniem, razem z cienistym pomrukiem wiatru brzęczącego w liściach, w poszumach rzeki, podnosiły się z legowisk rozespane, zmierzwione zjawy w podkoszulkach i pokasłując, wędrowały do kibla. Przykrywały owłosione przeguby rąk, zarośnięte srebrem, gotyckie szczęki wystawione na fajansowe zimno umywalek.
Były cztery umywalki. Z ich rejonu słyszałem prychanie i opłukiwanie zmaltretowanych bród, a z golonych, mytych i masowanych twarzy, mydlinowymi wstęgami przybierającymi kształt oceanu spokoju, ciekła na podłogę burzliwa piana. Po generalnym wycieraniu terakoty, otwierano całościenne okno. Zakratowane, aby formalnościom stało się zadość, w pełnym dniu skwarnych śniadań, spełniało rolę wybiegu.
Kto żyw i kto nie żyw, ślęczał na kracie, wystawiając co Bóg dał i czego nie dał. Opalał się na wczasowicza, kulał ze śmiechu od słuchania rynsztokowych dowcipów, a wszystko to musiało się wydarzyć, zanim krępy dziubdziuś, zwany oddziałowym obwieścił, jak należy spędzić resztę dnia.
Inne tematy w dziale Kultura