Andrzej Owsiński Andrzej Owsiński
903
BLOG

Czy rodzi się nowy układ czy wojna?

Andrzej Owsiński Andrzej Owsiński Świat Obserwuj temat Obserwuj notkę 9

O wojnie decydują państwa, tak przynajmniej ujmuje to historia nauczana w szkołach.
Faktycznie o wojnie decydują ludzie i to czasem niezależnie od stanowisk oficjalnie uprawnionych do tego władz państwowych.
Hitler dał rozkaz do rozpoczęcia napaści na Polskę, która zapoczątkowała II wojnę światową i dopiero po rozpoczęciu działań wojennych zwołał Reichstag dla formalnego potwierdzenia swojej decyzji. Stalin nawet nie fatygował się na takie demonstracje zarówno w ataku na Polskę jak i Finlandię.
Obydwaj naśladowali swoich poprzedników cesarza Wilhelma II, który rozpętał I wojnę światową i Lenina – inicjatora pochodu bolszewików na zachód przez „trupa Polski”.
Ale nawet i w tych przypadkach, gdy o wojnie decydują uprawnione formalnie organy to jednak za nimi stały decyzje ludzi, którzy mieli w tym osobisty interes.

W powszechnym przekonaniu współcześnie o wojnie i pokoju nie decydują państwa, ani formalni ich przywódcy, lecz oligarchie gospodarcze w tym szczególnie finansowe.
Zgodnie z wierszem Tuwima „Do prostego człowieka” to ci którym nafta „sikła” lub „rośnie cło na bawełnę” decydują o wojnie.
Poszukując najbardziej wpływowych ośrodków natrafia się na trudności spowodowane nie tylko ich konspiracyjnym charakterem, ale też i z uwagi na brak dokładnych informacji na temat rzeczywistej potęgi gospodarczej.
Wiemy z oficjalnych danych statystycznych, które banki i korporacje finansowe są najzasobniejsze i które międzynarodowe koncerny mają największe obroty.
Jak się jednak bliżej im przyjrzeć to nie widać ich w gronie mogącym wpływać na państwowe decyzje, podobnie jak czołowi przedstawiciele list najbogatszych ludzi.
Oczywiście niektórzy z nich robią wiele hałasu wokół swojej aktywności w sprawach publicznych, tylko że środki, których używają są na pewno imponujące dla przeciętnego mieszkańca ziemi, ale są dalece niewystarczające dla rządzenia światem.
Podaje się za przykład potęgi naftowe, o których niemal przed wiekiem Zischka pisał, że „Nafta rządzi światem”, jeżeli wtedy miała rządzić przy wydobyciu nieco ponad ćwierci miliarda ton, to dziś tym bardziej przy wydobyciu ponad czterech miliardów ton. Wartość globalna wyrobów tego przemysłu wynosi współcześnie około 8 bilionów dolarów rocznie, tj. 10 % światowego PKB. Jest to chyba największy udział ze wszystkich produktów występujących w obrocie światowym.
Uznaje się zatem że lobby naftowe może być czynnikiem dyktującym rządom ich działania, dotychczasowe doświadczenia wskazują jednak, że próby uczynienia z nafty czynnika sterującego losami świata nie powiodły się. Ofiarą ich padły nie tylko kraje Opec – Wenezuela i kraje arabskie, ale przede wszystkim Rosja.

To co dzieje się w tej chwili z Iranem jest chyba ostatnią próbą wygrania walki o supremacje światową szantażem naftowym.
Była ona skazana na przegraną już na samym początku i to nie z racji przewagi gospodarczej i militarnej po stronie przeciwnej, ale ze względu na kurczące się możliwości uprawiania „naftowej” polityki.
Zarówno znacznie większe zasoby węglowodorów kopalnych jak i postęp technologiczny i lepsza gospodarka zapasami zredukowały skuteczność tego narzędzia walki.
Podobnie przedstawia się to w odniesieniu do gazu ziemnego, już dzisiaj widać, że zarówno Nordstream II i rura turecka zawiodły rosyjskie nadzieje na szantaż Europy.     
Lobby naftowe, zdolne do wywierania nacisku na rząd tworzą nie państwa, lecz zmowa wielkich korporacji i to one są chętne do przejęcia niezależnych od nich producentów, takich jak właśnie Iran.
Nie można im odmówić siły perswazji polegającej na skoncentrowaniu kapitału w pięciu największych koncernach / poza Aramco/ w granicach 1,5 biliona dolarów.
Jest to jednak siła zdolna do wywołania lokalnej wojny na kształt irackiej, natomiast w sprawie konfliktu z Iranem zainteresowane są też i inne mocarstwa z Chinami na czele i trzeba się liczyć z reperkusjami na skalę światową.
Równocześnie pozycja amerykańska, mimo że ciągle jest pierwsza nie jest już tak silna jak przed laty, nawet fakt, że ponoszą Amerykanie połowę światowych wydatków zbrojeniowych nie powoduje ich bezwzględnej dominacji.
Najwyższy poziom dominacji mieli w 1945 roku, ale wtedy nie wykorzystali tego do zbudowania pax americana i dzisiaj opowieści Trumpa o odtworzeniu wielkości Stanów Zjednoczonych można śmiało między bajki włożyć.
I to nie jest wyłącznie sprawa Chin, które sami Amerykanie doprowadzili do poziomu siły mogącej zagrozić praktycznie całemu światu.
Również Amerykanów obciąża układ niemiecko rosyjski, który wprawdzie sam w sobie nie dorównuje żadnemu z konkurentów, ale który przynajmniej w tej chwili dyryguje Europą zawdzięczając niemieckiej przewadze gospodarczej i promowanej przez nich zależności od dostaw rosyjskich, przede wszystkim gazu.

Trump usiłuje zmniejszyć znaczenie Chin przez znacznie opóźnione próby uregulowania relacji eksportowo importowych między nimi a Stanami Zjednoczonymi. Gdyby jemu się to udało wpłynęłoby również na podobne relacje z Europą, jednakże na razie nie widać większych efektów.
Przy globalnej wartości chińskiego eksportu na nieco obniżonym poziomie z ostatnich lat w granicach 2,1 bln dolarów rocznie i dodatnim bilansie od 400 do 500 mld dolarów można zawsze liczyć na wygospodarowanie odpowiednich środków perswazyjnych dla forsowania polityki eksportowej.
Główną przeszkodą w zabiegach o wyrównanie relacji eksportowo importowej nie są stosunki międzypaństwowe, ale wpływy lobby importowego z Chin.
Przy obecnym poziomie cen płaconych chińskim producentom i uzyskiwanych na rynkach krajów importerskich można oszacować, że w wyniku podziału globalnego przychodu 1/3 dostaje producent, 1/3 państwo chińskie i łapownicy i 1/3 firmy importujące. Jest to zatem nie licząc obrotów wewnętrznych importera przynajmniej 700 mld. dolarów rocznie. Za te pieniądze, a raczej dla tych pieniędzy można kupić przychylność wielu rządów. Ewentualne różnice w partycypowaniu w apanażach przy tym rzędzie obrotów nie mogą wpłynąć na ocenę całości zjawiska.

Łatwiejszym problemem jest powstrzymanie dalszego rozwoju układu niemiecko rosyjskiego, dzieje się to skutkiem osłabienia pozycji Rosji jako monopolisty dostaw gazu, ale też i zmniejszenia możliwości eksportowych ropy i innych produktów.
Nie bez znaczenia jest uwikłanie Rosji w konflikty z sąsiadami, obnażenie jej zaborczych zamiarów i niedostatki rozwoju wewnętrznego państwa.
Kłopoty Rosji spowodowały nerwową reakcję Putina i próbę zaostrzenia sytuacji na kilku kierunkach równocześnie licząc na odegranie roli języczka uwagi.
Nie jest to gra Stalina na wywołanie powszechnej wojny z ostatecznym rozstrzygnięciem na rzecz jego imperium.
Może to być potraktowane jako mała parodia ówczesnej intrygi, która doprowadziła wprawdzie do upragnionej przez putinowskiego idola wojny, niestety jednak nieprzewidzianym kosztem Sowietów i tylko częściowym osiągnięciem celów.
Na więcej współczesną Rosję nie stać, może tylko usiłować wytwarzać sytuacje, w których zaistnieje zapotrzebowanie na rosyjskie wsparcie.
Konflikt amerykańsko irański jest dla Putina taką okazją.

Inicjatywa spotkania 23 stycznia w Jerozolimie jest najlepszym tego dowodem.
Prywatne zbiegowisko zorganizowane przez czołowego przedstawiciela rosyjskiej oligarchii i równocześnie działacza światowych organizacji żydowskich pod pretekstem uczczenia rocznicy zdobycia przez Sowietów Oświęcimia wraz z obozem Auschwitz - Birkenau – ma na celu stworzenie platformy współpracy z USA w rozwiązywaniu amerykańsko izraelskich kłopotów na Bliskim wschodzie.
Przewidując zaostrzenie konfliktu Putin mógł się ustawiać w roli „panny na wydaniu” oczekując na stosowną ofertę.
Wydawało się, że wszystkie okoliczności mu sprzyjają: - odwetowy ostrzał rakietowy, a nawet zestrzelenie ukraińskiego samolotu przy natychmiastowej reakcji irańskiej idącej w „zaparte” na wzór rosyjskiej w Smoleńsku – powodowały wzrost szans  intrygi Putina.
Niestety Irańczycy wystraszyli się własnej odwagi i przyznali się do zestrzelenia samolotu. W ten sposób stwarzający wielkie nadzieje konflikt został zredukowany do minimum, gdyż Iran musi przede wszystkim wybrnąć z kłopotliwej i żenującej sytuacji obnażenia swoich słabości.
Oczywiście problem dokonanej zbrodni jest dla sprawców, ale też i Putina zupełnie drugorzędny, natomiast liczą się konsekwencje w układzie stosunków międzynarodowych.
Rosyjski udział w jego rozwiązywaniu staje się całkowicie zbędny, a pozycja amerykańska w stosunku do najważniejszego niemieckiego partnera Rosji wzrasta na tyle, że może cały, budowany latami układ, przewrócić.
Wszystko będzie zależało od osobistej postawy Trumpa, który powinien wykorzystać sytuację, wysłać do Jerozolimy formalnego przedstawiciela z kompetencjami ograniczonymi do oddania hołdu ofiarom niemieckiego obozu zagłady bez nawiązywania jakichkolwiek rozmów politycznych.
Na próbę przeprowadzenia konsultacji jest gotowa odpowiedź, że znajdujemy się w chwili żałoby po wielkiej i zawinionej katastrofie i wymagany jest czas na dokonanie przynajmniej wstępnych decyzji w odniesieniu do tej tragedii.
Oczywiście przyjdzie czas na polityczne rozwiązania i wówczas zostanie nawiązany kontakt z krajami europejskimi.
Trump w tej sprawie, jak i w wielu innych ma więcej szczęścia niż rozumu, jednakże pod warunkiem, że sam tego szczęścia nie zepsuje, co mu się nieraz już zdarzało.
Może bowiem ulec naciskowi żydowskiego lobby domagającego się „pójścia za ciosem” i dokonania odwetowego ataku na Iran, lub czegoś w tym guście.
Mając na względzie fakt, że właściwe wykorzystanie powstałej sytuacji i umocnienie pozycji amerykańskiej zarówno w Azji jak i w Europie będzie sprzyjać jego reelekcji powinien tym razem zachować zimną krew.
Istnieje wprawdzie ryzyko, że do 23 stycznia nastąpią niekorzystne zmiany w stanowisku Iranu, lub Turcji, wówczas i tak jerozolimskie towarzystwo nie będzie ani pomocne ani potrzebne, cały ciężar stosunków z Iranem trzeba będzie przenieść na sprawę zestrzelenia samolotu i wykazania nie tylko zbrodniczego nastawienia Irańczyków, ale co gorsze - nieodpowiedzialności tego państwa, wymagającej w interesie całej ludzkości wprowadzenia nad nim kontroli i nadzoru.

Jakie to wszystko ma znaczenie dla Polski?
Otóż nasza historia, a szczególnie ostatnie stulecie wskazuje wyraźnie, że wielkie sprawy tego świata nie omijają Polski i tak się składa, że za każdym razem niosą ze sobą śmiertelne zagrożenie. Przecież nawet konflikt irański niby oddalony od nas może przynieść nam jak najgorsze skutki. Wystarczy, że Amerykanie ulegną złudzeniu, podobnie jak ich antenaci, że Rosja pomoże im rozwiązać kłopoty bliskowschodnie i odpuszczą im wschodnią Europę.
Wszystkie traktaty unijne i NATO biorą wtedy w łeb, a Rosja na poły z Niemcami rozprawi się z jakimikolwiek marzeniami o samodzielnym bycie narodowym nie tylko Polski, lecz i całej Europy środkowej.
Upadająca Rosja może narobić jeszcze wiele szkód, podobnie jak Niemcy w 1944 roku.
I to jest powód, dla którego potrzebne są polskie wpływy w Stanach Zjednoczonych, niestety wiele złego zrobiono dla polskiej sprawy ze strony rządów warszawskich.
A przecież aż się prosi żeby zjednoczona Polonia amerykańska odegrała czołową rolę w urabianiu polityki Waszyngtonu w stosunku do całej Europy ze szczególnym uwzględnieniem krajów wyzwolonych z sowieckiej okupacji.
Do tego dzieła powinny być wciągnięte wszystkie europejskie ośrodki emigracyjne nie wyłączając niemieckiego pod hasłem walki z niebezpieczeństwem powtórki spisku Ribbentrop – Mołotow i rozszerzenia zarazy nihilistycznej wraz z wrogim nastawieniem w stosunku do USA.
Jeszcze gorzej jest z przeszło dwumilionową polską emigracją w Niemczech, która pozbawiona przez Goeringa swoich praw i majątku do dziś nie odzyskała należnego jej statusu i nie może mieć wpływu na niemiecką politykę w odróżnieniu od stukilkudziesięciotysięcznej mniejszości niemieckiej w Polsce, która cieszy się większymi przywilejami niż Polacy. W interesie obu krajów należy te relacje wyrównać, wymaga to jednak ze strony polskiego rządu zdecydowanego działania.
Zaniedbana jest oddolna akcja uświadamiania Niemców czym grozi zbyt daleko idące zbliżenie stosunków z Rosją, istnieje na to dość dowodów z doświadczeń III Rzeszy.
Najtrudniej jest wpływać na opinię społeczną w Rosji, nie tylko z racji braku wyrobienia politycznego Rosjan tkwiących ciągle jeszcze w sowieckiej mentalności, ale też i z tytułu ostrych restrykcji reżymowych. Nie mniej różnymi środkami, a przede wszystkim wykorzystując Internet można starać się poszerzyć krąg uświadomionych o tym, że „wielkomocarstwowa” polityka Putina jest zwykłym oszustwem zmierzającym do obłupienia Rosjan na rzecz pasożytniczej oligarchii.
Jest to droga znacznie bardziej skuteczna niż próby przekonywania o wyższości ustroju demokratycznego państw zachodniej Europy.
Przy okazji można wyjaśnić na czyim pasku chodzi Putin realizujący niemiecką politykę eksploatacji Rosji jako dostawcy surowców dla niemieckiego przemysłu.
 
Zabiegi o uwzględnienie naszych interesów w polityce międzynarodowej są jak najbardziej wskazane, ale szanse na ich indywidualne zrealizowanie są najoględniej mówiąc dość ograniczone. Lepszym rozwiązaniem jest powiązanie naszych spraw z układami stosunków międzynarodowych i tworzenie większych ugrupowań krajów połączonych tymi samymi, lub podobnymi problemami.
Wymaga to jednak znacznie większych wysiłków niż dotąd i nie baczenia czy się to podoba możnym czy nie.
 
To co robią w tej chwili Merkel i Putin jest dostateczną wskazówką, w którą stronę mogą potoczyć się wypadki jeżeli nie będą poddane skutecznej kontroli i działaniom zapobiegawczym.
Ciągle jednak najskuteczniejszym środkiem zapobiegawczym jest własna siła i odporność na wszelkie ataki i budowanie tej siły jest naszym naczelnym zadaniem.    

Nowości od blogera

Komentarze

Inne tematy w dziale Polityka