Wtorek przyniósł wzrost napięcia w relacjach demokratycznego świata z Rosją. Po unijnej stronie potęguje się uczucie bezradności. Poszczególne kraje członkowskie wyraźnie boją się na grząskim gruncie relacji unijno-rosyjskich (na ile takowe istnieją) postawić chociażby krok dalej. Wczorajsze zdecydowane słowa Angeli Merkel, dzisiaj zostały osłabione wystąpieniami przedstawicieli niemieckich kręgów gospodarczych powiązanych interesami z Rosją. Zwierciadłem nastrojów w UE jest prasa europejska, której ton jest bardzo pesymistyczny.
Wizyta Davida Milibanda, ministra spraw zagranicznych Wielkiej Brytanii na Ukrainie okazała się trafnie przygotowaną demonstracją polityczną. Mocne wsparcie euroatlantyckich planów Ukrainy nie wyszło jednak w deklaracjach Milibanda poza znaną mantrę, choć była dobra okazja, by pójść krok dalej. Tym niemniej bardzo dobrze, że zostało to powtórzone w obecnych okolicznościach. Podobnie brzmi oświadczenie G7, czyli starych członków G8, którzy wspólnie zwrócili się do Rosji. To precedensowa formuła, która na pewno zostanie w Moskwie zauważona.
Przygotowania do poniedziałkowej Rady Europejskiej po polskiej stronie też wyglądają bardzo interesująco, chociaż pesymistycznie. Przedstawiciele rządu mantrują, że najważniejsze, żeby było „wspólne stanowisko” Unii Europejskiej, czym, jak się dobrze zastanowić, w zasadzie wprowadzają w błąd opinię publiczną. Dla Polski bowiem nie tyle ważne jest by stanowisko było wspólne, ale by wspólne stanowisko miało odpowiedni wydźwięk. Dotychczasowe bowiem doświadczenia unijnej polityki zewnętrznej rozczarowują i prowadzą do wniosku, że czasami lepiej, by nie było wspólnego stanowiska, jeśli ma ono być jedynie zbiorem czczych formułek dla uspokojenia sumień. Z tymi wspólnymi stanowiskami doświadczenie dotychczas było takie jak ze Wschodnim Partnerstwem w Polsce. Coś, co się nadawało najwyżej na wyprzedaż, było reklamowane i sprzedawane w ramach atrakcyjnej promocji po zawyżonej cenie. Prezydent utrzymuje inicjatywę w polityce wschodniej i zabiega o wspólne stanowisko z Litwą, Łotwą i Estonią, co wydaje się być realistycznym planem faktycznego wpłynięcia przez Polskę na konkluzje unijnego szczytu. Pytanie tylko, czy działania głowy państwa nie zostaną kolejny raz zdezawuowane przez chorych na polityczną poprawność przedstawicieli rządu. Piszę to bez cienia złośliwości. Kryzys ostatnich tygodni bowiem praktycznie rozstrzygnie moim zdaniem na lata, kto w UE ma faktyczne prawo wpływania na jej zewnętrzną politykę i potencjalna bierność rządu Polski ma tu znaczenie szczególnie rujnujące. Bierność ta objawia się m.in. zgłaszaniem propozycji, które w rzeczywistości nie wnoszą nic nowego do dotychczasowej europejskiej polityki i autoreklamowanie ich jako nowych (jest szczególnie szkodliwe, bo czyni z Polski kraj "niepoważny"), przedkładaniem zasady wspólnego stanowiska UE nad zabieganie o jego treść, czy kontynuowanie wątku „Polski jako eksperta od spraw wschodnich”, który w obecnym kontekście może być odczytywany jako całkowicie wyczerpujący ambicje Polski w ksztaltowaniu zewnętrznej polityki Unii.
Osłabione SLD nie czeka z założonymi rękami i podjęło wczoraj zasadniczą krytykę polskiej polityki wschodniej. Napieralski, Pastusiak, Iwiński-to oni będą przekonywali Polaków w jaki sposób zapewnić bezpieczeństwo kraju i pozycję Polski w Europie. Ich recepty słyszeliśmy wielokrotnie podczas dyskusji o tarczy antyrakietowej, a nieco lat wcześniej podczas debaty o wejściu Polski do NATO. Zdaniem Jolanty Szymanek-Deresz (według PAP) „Polska powinna podzielać starania krajów do wypracowania wspólnego stanowiska, bo już raz przekonaliśmy się, że ono jest skuteczniejsze niż stanowisko samej Polski. (…) Nasze stanowisko powinno wpisywać się w język mediacyjny Unii Europejskiej ". Jej zdaniem „w polityce wschodniej powinniśmy ponadto łagodzić język oskarżeń i unikać eskalowania historyczno- roszczeniowej postawy wobec Rosji”. Tego PO nigdy nie przebije. Coraz bardziej wydaje mi się, że Platforma Obywatelska, jeżeli szybko, także w sferze języka nie powróci jednoznacznie do tradycyjnego nurtu polskiej polityki wschodniej, to znajdzie się w kwestii spraw zagranicznych i bezpieczeństwa w politycznej szarej strefie okrągłych słówek i pustych deklaracji. Będzie to kara za kunktatorskie prowadzenie polityki bezpieczeństwa kraju według kalendarza wyborczego. Rzecz przecież nie w samej PO (zrobi jak zechce), problem w tym, że partia ta działa dzisiaj na rachunek całego kraju, a to już poważniejsza sprawa. Paradoks polega na tym, że sprawdzianem, jak się okazuje, będzie wola działania (a nie słowa) rządu PO właśnie w sprawie Gruzji, o której kilka tygodni temu jeden z liderów PO mówił, że nie należy do prirytetów polskiej polityki.
Tymczasem ciekawie kształtuje się rosyjskie stanowisko. Wczoraj w wywiadzie telewizyjnym Miedwiediew stwierdził w odniesieniu do Polski i Czech, że: „Te rakiety znajdują się w pobliżu naszej granicy i stanowią dla nas zagrożenie, to pewne. To oczywiście stwarza dodatkowe napięcie. Będziemy musieli na nie jakoś zareagować, zareagować rzecz jasna metodą militarną”. W sprawie tego oświadczenia głowy rosyjskiego państwa nie ma stanowiska polskiego MSZ, ani poważnych odpowiedzi polityków koalicji. Czy można sobie wyobrazić, że przywódca jakiegoś kraju w taki sposób mówi o Francji a politycy nad Sekwaną obracają to w żart?
Ambasadorowie Rosji dostali tymczasem nietypowe jak dla nich zadanie: wytłumaczyć słowa Miedwiediewa na konferencjach prasowych. W Berlinie robił to Władimir Kotieniew, w Warszawie Wladimir Grinin. Słowa tego bardzo doświadczonego i dobrego dyplomaty mogłyby świadczyć o tym, że nawet na Kremlu uznano, że prezydent FR przesolił w wywiadzie dla Al.-Dżaziry. Może być jednak i tak, że polecenie dla Grinina i innych ambasadorów miało swoje źródło w starej rosyjskiej/sowieckiej koncepcji „zwracania się do narodów ponad głowami przywódców”, do której Rosjanie nawiązywali w relacjach z Gruzją, Ukrainą a także i Polską po 1989 roku. Ta koncepcja łączy się z pewnym stylem propagandowym, który niestety widoczny był w dzisiejszych wypowiedziach ambasadora FR w Polsce. Nietypowo zachowują się też Rosjanie w sprawie wizyty ministra Ławrowa w Polsce, która zaplanowana jest na pierwszą dekadę września. Zwlekają z jasną deklaracją, czy wizyta jest aktualna, czym stawiają gospodarzy w specyficznej sytuacji. Wygląda więc, że Rosjanie definiują sytuację w ten sposób, że na tyle utrzymują inicjatywę polityczną, że z dalszymi ruchami w relacjach z UE mogą spokojnie zaczekać do wyników poniedziałkowego posiedzenia Rady UE, którego raczej są pewni.
Inne tematy w dziale Polityka