„Kur… mać, tyle mam układów wypracowanych i to wszystko w łeb weźmie, bo nie problem byłby, gdybyśmy my wzięli władzę.”
Beata Sawicka, posłanka PO
Dziś odbył się w Warszawie marsz zatroskanych o demokrację KODziarzy, których nie należy mylić z lodziarzami, choć obecni na pochodzie przedstawiciele PO, stanowiący najtwardsze jądro „bojowników o wolność i demokrację”, zapewne niejednego mogliby nauczyć, jak „kręcić lody”. Uczestnicy spodziewali się 20 tys. uczestników, ale podobnież do stolicy zwaliło się 50 tys. ludzi – tak przynajmniej twierdzi warszawski ratusz, czemu zresztą trudno się dziwić, bo w pochodzie wzięła udział pani prezydent stolicy Hanna Gronkiewicz-Waltz, która sama jedna stanie za 30 tys. chłopa. Zresztą pochód zaszczyciły swoją obecnością również inne wybitne osobistości m. in. „Andrzejek” Hadacz i ksiądz Lemański. Pewien niedosyt pozostawia brak na pochodzie Beaty Sawickiej („kręcimy lód”), ale za to „pierwsza macherka” chyba się stawiła. Nie było też Jerzego Urbana i to jest olbrzymi zawód, bo osobnik ten ma ogromne doświadczenie w obronie demokracji przed „ekstremą”.
Ale ja nie o tym chciałem pisać, tylko o tym, skąd marszowi nogi wyrastają. Żeby to lepiej zrozumieć, musimy cofnąć się o 70 lat, do czasów drugiej wojny światowej, która była dla Polski największą tragedią w dziejach. Nie tylko pozbawiła nas ona milionów obywateli i materialnie zrujnowała kraj; nie tylko w jej wyniku na bez mała półwiecze staliśmy się sowiecką kolonią, lecz również, wskutek eksterminacji prowadzonej planowo i ręka w rękę przez obu naszych okupantów – niemieckiego i sowieckiego – , Naród Polski został pozbawiony elit państwowych, co miało przede wszystkim ten skutek, że zerwana została ciągłość kulturowa (zespół powszechnie podzielanych i przekazywanych kolejnym generacjom wartości i ideałów), będąca, jak snująca się przez dzieje nić, na którą Historia nanizuje kolejne pokolenia. Bez tego elementu naród rozsypuje się niczym zerwany sznur pereł i nie stanowi już świadomej wspólnoty, tylko zbiorowisko ludzi związanych wspólnym językiem i zamieszkujących pewien zwarty obszar.
Zamiast prawdziwych, wytworzonych w drodze procesu dziejowego elit, Naród Polski otrzymał od Józefa Stalina sztuczne „elity zastępcze”, a raczej karbowych, w postaci renegatów z PPR, którzy mieli Polaków tresować do nowoczesności i przerabiać na niewolników karnie wypełniających dyrektywy kolejnych zjazdów partii, w zamian za co mogli sobie pasożytować na mieszkańcach PRL. To było trochę tak, jakby rumakowi pełnej krwi przyszyć łeb osła. Wiadomo, że taki eksperyment nie może się udać, bo przeszczep nie ma prawa się przyjąć. Peerelowskie „elity” nie były (bo być nie mogły) wyrazicielami aspiracji i dążeń narodu, którym rządziły, a jako element obcy i narzucony siłą, bały się narodu (a nuż się niewolnicy zbuntują) i nim gardzili.
Po roku 1989 sytuacja zmieniła się o tyle, że dotychczasowi władcy PRL musieli się posunąć i dopuścić do władzy „opozycję”, która w dużej mierze składała się z ich dawnych towarzyszy, z którymi pokłócili się w 1956 r. Reszta wyglądała po staremu – „elity” III RP, niczym za komuny, tresowały Polaków do nowoczesności i przerabiały na niewolników karnie wypełniających dyrektywy Unii Europejskiej, w zamian za co mogły sobie na nas pasożytować. Symbolem tej postawy jest wypowiedz pewnego funkcjonariusza mejnstrimu, który stwierdził, że UE powinna nas „zmusić” do przyjęcia imigrantów.
W tegorocznych wyborach Polacy podziękowali karbowym za współpracę, co wzbudziło ich ogromną irytację, bo to przecież skandal, żeby się niewolnicy buntowali, zupełnie, jakby byli wolnymi ludźmi.
I właśnie dzisiaj ulicami Warszawy przemaszerowali nadzorcy niewolników, ustrojeni w szaty „obrońców demokracji”.
Ośli łeb zaryczał.
Inne tematy w dziale Polityka