Po awarii w warszawskiej oczyszczalni ścieków na powierzchnię, obok różnych nieczystości wypłynęli też dziwnie zdystansowani do natury ekologowie, jakich w Polsce nie widziano bodajże od wiosny 1986 roku. Zwykle bowiem jest tak, że ekologowie strasznie się stanem natury przejmują, i niech no tylko w jakiejś zapomnianej przez wszystkich dziurze pęknie stara beczka z olejem to już słyszymy o "katastrofie ekologicznej", tymczasem przy okazji awarii "Czajki" przez studio TVN24 przewinęła się gromadka ekspertów dowodzących, że w sumie nie ma się czym przejmować. Sam widziałem dwóch takich ekspertów rozmawiających z Andrzejem Morozowskim i konkluzja tej rozmowy była taka, że awaria oczyszczalni oznacza po prostu powrót do stanu sprzed jej uruchomienia, czyli do roku 2012, a przecież – i to mimo starożytnych proroctw – ani świat się wtedy nie skończył, ani nawet Wisła nie zmieniła się w zupełny ściek. Bardzo to pocieszający punkt widzenia, dający się zresztą zastosować i przy okazji innych nieszczęść, bo gdyby np. zawalił się gdzieś nowy most, to też da się powiedzieć, że nie była to katastrofa, a jedynie powrót do stanu sprzed zbudowania mostu, bez którego ludzie jakoś tam sobie radzili.
Trzeba jednak przyznać, że eksperci zachowali resztki powściągliwości, a jeden nawet ostrzegł, żeby – póki co - wody bezpośrednio z Wisły nie pić. W tym miejscu Morozowski czujnie uściślił, że nawet gdyby jakiś desperat jednak się takiej wody napił, to i tak od tego nie umrze, a co najwyżej dostanie biegunki. Morozowski nic więcej nie dodał, ale ja na jego miejscu poszedłbym dalej, bo przecież biegunka nie zawsze musi być szkodliwa, a nwet przeciwnie – bywa, że w ten sposób organizm pozbywa się całej masy szkodliwych substancji czy różnych zatorów (ostatecznie – czymże jest stosowana w medycynie lewatywa jeśli nie sztucznie wywołaną biegunką?). Patrząc z tej perspektywy domieszka ścieków nie tylko Wiśle nie zaszkodziła, ale wręcz nadała jej wodom właciwości leczniczych, jak więc widzimy zanieczyszczenie środowiska nie zawsze musi być czymś bezwzględnie złym. Mamy tu zresztą historyczne precedensy, jak bowiem twierdzą uczeni miliony lat temu w naszą planetę uderzyło jakieś duże ciało kosmiczne, w efekcie czego doszło do eksplozji, która wytrzuciła do atmosfery gigantyczne ilości przeróżnych zanieczyszczeń. Promienie słoneczne miały problem z przebiciem się przez te pyły w związku z czym na Ziemi zrobiło się tak zimno, że aż pozdychały przez to wszystkie dinozaury. Tak właśnie zaczęła się wielka kariera ssaków, jak więc ludzie mogą narzekać na ekologiczne katastrofy, skoro to jedej z nich zawdzięczają swoje powodzenie? Przecież gdyby tamta planetoida ominęła Ziemię, to po dziś dzień, zamiast pracować w korporacjach musielibyśmy spieprzać przed tyranozaurami, niczym bohaterowie filmu "Park Jurajski". Pomyślcie o tym.
Niestety, problem z gadami to nie był ostatni problem ludzkości i coś tam jeszcze pozostało do rozwiązania, a tak się przy tym szczęśliwie składa, że nasz największy aktualny problem też ma związek z ekologią, albowiem problemem tym, zdaniem głównego autorytetu od takich spraw – czyli Grety Thumberg – jest globalne ocieplenie. I teraz już możemy wykorzystać wszystko to, czego dowiedzieliśmy się przy okazji awarii "Czajki". Skoro bowiem katastrofy ekologiczne nie zawsze są złe, to może zamiast z nimi walczyć (co jest zwykle niełatwe) należy spowodować jakąś dobroczynną katastrofę? A gdyby tak – na przykład - naprodukować takich zanieczyszczeń, które – wpuszczone do atmosfery – zadziałają jak tamte sprzed milionów lat i klimat się nam ochłodzi? Tak wygląda antropocentryczna teoria globalnego ochłodzenia, do stworzenia której natchnęli mnie eksperci z TVN24, jeśli więc kiedyś wdzięczna ludzkość będzie stawiać mi pomniki, to zadbam, by znalazły się na nich także nazwiskach tych ekspertów (ale małym drukiem...).
