Piotr Gursztyn Piotr Gursztyn
340
BLOG

Nie palę profsojuzów

Piotr Gursztyn Piotr Gursztyn Polityka Obserwuj notkę 17

Byt jednak nie określa świadomości. Ta nieskomplikowana konstatacja dotarła do mnie po raz kolejny teraz, gdy słucham dziennikarskich komentarzy na temat sporu między rządem a związkami zawodowymi w sprawie emerytur pomostowych. Nie chcę akurat w tym momencie stawać za kimkolwiek, ani oceniać kto ma rację. Chciałbym zwrócić uwagę na pewne zjawisko dotyczące komentatorów, a nie uczestników sporu o pomostówki. W tej kwestii - uważam - racje są podzielone, i nikt nie jest ich pozbawiony do końca. Ale o tym koniec.

Interesuje mnie co innego - powszechność przekonania, że związki zawodowe to obciach, żenada, hamulec rozwoju, egoizm i kolesiostwo. Nie będę bawił się tu w Davida Osta: ileś tych cech da się przypisać związkom. Ale dlaczego aż w 100 proc.? Statystyka i zdrowy rozsądek podpowiadają, że to mało możliwe.

Tak więc będę się dziwił dziennikarzom - swoim własnym kolegom, czasem nawet przyjaciołom, że tak psioczą na związki. To jednak dość karykaturalne, bo prawie wszyscy znani mi dziennikarze są pracobiorcami. Jeśli dają komuś pracę to tylko paniom sprzątaczkom i opiekunkom. Wtedy zresztą też zazwyczaj na czarno, więc również nie ma mowy o konflikcie na linii pracodawca - roszczeniowy związkowiec. Mimo to, na moje oko, gdyby przeprowadzić sondę wśród dziennikarzy, to związki są be, a pracodawcy to sól tej ziemi.

Dzieje się to w sytuacji, gdy przeciętny dziennikarz w swoim życiu zawodowym przynajmniej kilka razy został oszukany przez własną firmę. Piszący te słowa pracował wyłącznie w firmach prywatnych, o różnym kapitale - krajowym, zagranicznym, mieszanym. Miejsc pracy było kilka i część z nich podpadała pod określenie "wyzysk człowieka przez człowieka". By być uczciwym - na szczęście nie wszędzie tak było. Ale tu nie płacono w terminie, tam kantowano przy wycenach, gdzieś kombinowano z dniami wolnymi albo urlopami. Ktoś powie - to trzeba było zmienić robotę? Jasne - odpowiadam - żyjemy w kraju nieograniczonych możliwości, gdzie nie było i nie ma bezrobocia, a w Warszawie nie ma korków.

Nic to, wielu moich znajomych, dziennikarzy, uważa związki zawodowe za zło wcielone. Z wiarą używają argumentacji jak by to oni sami byli właścicielami pałaców na Lazurowym Wybrzeżu. I nikt nie uważa, że to śmieszne, gdy antyzwiązkowe tyrady wygłasza zaharowany i wykorzystywany stażysta o wynagrodzeniu 2 tys. złotych brutto.

A teraz już poważniej. Zbyt łatwo w Polsce pisze i mówi się, że jesteśmy krajem prowincjonalnym. Sam automatycznie "dostaję gula", gdy to słyszę. tym razem jednak nie mogą się powstrzymać. Ta niechęć do naszych przaśnych trejdjunionów i profsojuzów to też prowincjonalizm. Może to brzmi jak herezja ale różni panowie i panie z bisisi albo kapepe (nadal chodzi mi o pracodawców) też są przedstawicielami tego prowincjonalizmu. Bo te obsobaczone trejdjuniony to nic innego jak przykład społecznej samoorganizacji. Działają w USA, Niemczech, Wielkiej Brytanii, ale zdaje się, że nie ma ich w Afganistanie, Czadzie, a w Chinach są tylko teatrem marionetek. Ale ponoć w Chinach to się zmienia, i to na lepsze.

PS.

Nieco wyjaśnień dla młodszej nieco ode mnie młodzieży: profsojuzy to chyba nie są fajki. Zresztą w ogóle nie palę. Ale mają jakiś związek z kazbekami i biełomorkanałami.

Nowości od blogera

Komentarze

Inne tematy w dziale Polityka