Piotr Strzembosz Piotr Strzembosz
1061
BLOG

Fasada demokracji

Piotr Strzembosz Piotr Strzembosz Polityka Obserwuj notkę 18

Atrybutem wolności i demokracji są wolne wybory odzwierciedlające oczekiwania społeczeństwa. Zapisy konstytucyjne (i innych ustaw) mówią o wyborach równych, bezpośrednich, proporcjonalnych i coś tam jeszcze. Nawet nie silę się, by precyzyjnie wymienić te przepisy, bo to jedynie zapisy na papierze.

W tym roku odbyły się wybory prezydenckie i samorządowe. Demokracja pozwoliła startować każdemu, a wygrać jedynie zamożnym (wyjątkiem są gminy i powiaty, gdzie może przebić się lokalny komitet lub kandydat). Na szczeblu ogólnopolskim, tam, gdzie decydują się losy całego kraju, szanse mają jedynie posiadacze ogromnych zasobów finansowych. Nie chcę tu stawiać nierealnego postulatu, by wielka kampania robiona była za grosze, ale czy to zgodne z zasadami demokracji, że w parlamencie AD 2011 będą jedynie ci, którzy w 2007 r. do niego się załapali? A będą nie dlatego, że mają lepszy od innych program, wizję niezbędnych zmian czy bardziej kompetentnych kandydatów, ale dlatego, że włożą w medialną kampanię po kilkadziesiąt milionów złotych.
 
Sposób i skala finansowania partii politycznych, obowiązująca ordynacja wyborcza, możliwość promocji za pomocą telewizyjnych reklam, dostęp do ogólnopolskich komercyjnych i „publicznych” mediów oraz sondaże prezentowane tuż przed wyborami nie tylko utrudniają, ale wręcz uniemożliwiają wejście do Sejmu innym, niż obecne tam zasiadającym formacjom politycznym.
 
Wystarczy prześledzić te czynniki, a na rok przed kolejnymi wyborami parlamentarnymi jest jasne, kto będzie ich beneficjentem. Czy taki stan zgodny jest z wolą społeczeństwa? Czy Naród jest suwerenem, czy potrzebny jedynie do tego, by część swoich pieniędzy przelać na spoty wyborcze i bilbordy ugrupowań korzystających z budżetowych subwencji?
 
Współczesne społeczeństwo to coraz bardziej konsumenci, a coraz mniej obywatele, a rządzący nie są zainteresowani zmianą tego stanu rzeczy, bo zmiana mogłaby się okazać zgubna właśnie dla nich. Teraz, by wygrać wybory, trzeba dysponować dużymi pieniędzmi, wynająć firmę reklamową, która profesjonalnie wprowadza towar na rynek. Bo polityk i partia w dobie mediów elektronicznych to taki sam towar, jak pasta do zębów czy gazowany napój. Konsument sięga po napój z napisem „100% smaku” będąc przekonany, że dostaje „100% soku”. Wyborca atakowany reklamą zamiast informacją wybiera polityka, który reklamuje się hasłem „dość polityki”. Obywatel by tak nie postąpił, ale mamy coraz mniej obywateli, a coraz więcej konsumentów…
 
Jakie jest remedium na ten fatalny stan?
 
Aby w polityce było więcej merytorycznych debat, by w przyszłym i kolejnych parlamentach reformy zastąpiły obecny teraz „pijar”, do głosu muszą dojść obywatele zamiast konsumentów. Jest to możliwe, bo jako społeczeństwo całkowicie nie przestaliśmy być obywatelami, tylko mamy konsumenckie przyzwyczajenia.
 
W mojej ocenie obecna, negatywna sytuacja zmieni się, jeśli zmienią się wymienione powyżej przyczyny patologicznych decyzji wyborczych: sposób finansowania partii politycznych, ordynacja wyborcza, zakaz reklam w TV i na bilbordach, pluralizm w mediach publicznych, zakaz publikowania sondaży w trakcie kampanii wyborczej.
 
Zdaję sobie sprawę, że partia bez pieniędzy funkcjonować nie może, dlatego nie jestem za uniemożliwieniem im korzystania z publicznych pieniędzy, ale za takim ich przydziałem, by partie korzystały z nich adekwatnie do aktualnego poparcia przez wyborców. Obecnie partie, które w wyborach do Sejmu przekroczyły 3% głosów otrzymują prawie 300 milionów zł (podczas pełnej kadencji). Biorąc pod uwagę, że uprawnionych do głosowania jest ok. 30 milionów obywateli, z kieszeni każdego z nas do kieszeni partii politycznych przechodzi rocznie około 2,5 złotego (10 zł w kadencji). To śmiesznie niska, wręcz niezauważalna dla nas kwota, ale to gigantyczna kwota dla partii – obecnych beneficjentów przepisu o sposobie finansowania partii politycznych. I kwota niemożliwa do legalnego zdobycia przez inne partie.
 
Wystarczy zmienić jeden zapis, a beneficjentami będą nie te partie, które wygrały poprzednie wybory, a te, które w danym roku kalendarzowym mają nasze poparcie: przy składaniu PIT zaznaczamy, na którą partię chcemy przelać nasze 2,5 zł! Ta zmiana ma kilka zalet i jedną wadę. Wadą jest trudność z zagwarantowaniem tajności takiego wyboru (ryzyko upublicznienia preferencji politycznej wyborcy-podatnika), a poza tym są same zalety – partia musi przekonywać do siebie nie tylko w okresie kampanii wyborczej, ale zawsze, będą powstawać nowe formacje polityczne zgodnie z wolą polityków i zapotrzebowaniem społeczeństwa. Przy takim systemie złamanie wyborczych obietnic może być – i to dosłownie – bardzo kosztowne.
 
Obecna ordynacja wyborcza uniemożliwia wybranie tego kandydata, którego chcemy. W Warszawie wyborca głosuje na 1 posła, a do Sejmu wchodzi ich aż 19. Mało tego, może do Sejmu wejść kandydat, który uzyskał 800 głosów, a nie wejść konkurent z wynikiem wielokrotnie lepszym. By wejść do Sejmu bardziej liczy się z jakiej partii się startuje i z którego miejsca, a zupełnie marginalne jest to, jakie ma się poglądy, doświadczenie, kwalifikacje moralne. Liderzy partyjni decydują, kto zasiądzie w Sejmie, bo podczas układania listy merytoryczny, pracowity i uczciwy kandydat może z niej wypaść, a „zblatowany” z układającymi listę cwaniak lub leniuch może zmienić okręg z takiego, gdzie się na nim poznano na oddalony o 300 km i zostać tam liderem listy, co praktycznie gwarantuje - jeśli partia ma wysokie notowania - wybór na kolejną kadencję.
 
Nie musze dodawać, że te patologie wyeliminuje system JOW (Jednomandatowe Okręgi Wyborcze) i nie przeraża mnie fakt, że JOW spolaryzuje wynik doprowadzając do dwupartyjnego składu parlamentu. Platforma Obywatelska przy systemie JOW byłaby naprawdę obywatelska, a Prawo i Sprawiedliwość bardziej sprawiedliwe. Tusk z Kaczyńskim trzy razy by się zastanowili, czy warto do wyborczego boju w odległej prowincji kierować wiernego, ale bezbarwnego pretorianina, bo mógłby on przegrać z lokalnym samorządowcem lub społecznikiem.
 
Jeśli chcemy wybierać spośród programów wyborczych, wizji reformy państwa, politycznych i światopoglądowych opcji, to dajmy sobie na to szansę. Tę szansę dają merytoryczne debaty, konfrontowanie programów, analizowanie dotychczasowych osiągnięć. Nie wyobrażam sobie, jak można zaprezentować to wszystko podczas kilku lub kilkunasto sekundowego spotu wyborczego lub na bilbordzie.
 
Rafał Ziemkiewicz napisał kiedyś, że do amerykańskiego Kongresu wybierani są „postawni mężczyźni o szerokich żuchwach”. To nie żart, bo od kiedy wyborcy zaczęli podejmować decyzje na podstawie telewizyjnego obrazu, a nie słyszanego głosu w radio lub czytanego w prasie tekstu, przestała liczyć się zawartość kandydata, a zaczęło jego opakowanie. Reklama, bilbord, spot, to środki do komunikowania obrazu, wizerunku, a nie treści. Bilbord z „synem Tuska” nie przekazał Polakom informacji, jaki program samorządowy miała Platforma Obywatelska, ale miał być miłym dla oka elementem skłaniającym do oddania głosu. Profesjonalna (czyli skuteczna) reklama kandydata czy komitetu w spocie telewizyjnym jest robiona tak samo jak reklama pasty do zębów: piękna dziewczyna, szeroki uśmiech, slogan. Proszek do prania, który reklamowany byłby poprzez informowanie o składzie chemicznym i oddziaływaniu na organizm człowieka nie sprzeda się, więc reklamowane proszki przekazują konsumentom informację, że „biel będzie jeszcze bielsza”. Mniej więcej tyle samo wiemy z telewizyjnych reklam o promowanych politykach i ich programach. Zresztą z czym kojarzy się słowo „promocja”, bo mi z przeceną…
 
Ustawowy zakaz emitowania spotów wyborczych i reklam na bilbordach (nie tylko podczas kampanii) ochroni wyborców od zachowań konsumenckich i wymusi konfrontowanie programów, a te docierają do świadomych obywateli. Przecież więcej warta jest świadoma decyzja obywatela od konsumenckiego odruchu pod wpływem telewizyjnej reklamy.
 
Media prywatne, komercyjne, mogą promować kogą chcą. Nie jest to zgodne z tzw. misją mediów, ale TVN nie łamie prawa promując PO, a TV Trwam promując PiS. O mediach publicznych trudno dziś pisać, bo ich w praktyce nie ma. Ustawy i rozporządzenia, które narzucają rozmaite obowiązki na TVP i PR są martwe, a fakt, że w trakcie wyborów jeden komitet lub kandydat jest prezentowany kilkadziesiąt razy częściej niż konkurencja nikogo już, z KRRiT na czele, nie dziwi.
 
Badania sondażowe w trakcie kampanii wyborczych mogłyby służyć wyborcom, gdyby to były badania, a nie manipulacje lub zwykłe oszustwa. Jaką wartość ma „badanie” preferencji wyborczych, gdzie w ankiecie wymienionych jest kilku kandydatów lub część partii politycznych „po uważaniu” zleceniodawcy?
 
W wyborach do Parlamentu Europejskiego byłem pełnomocnikiem zarejestrowanego we wszystkich okręgach wyborczych komitetu Prawica Rzeczypospolitej i korespondowałem z firmami demoskopijnymi, które na 2 tygodnie przed terminem wyborów nie umieszczały w ankietach nazwy mojej partii. Czy przekonująca jest argumentacja, że to nie są badania do PE, a do parlamentu polskiego? Jeśli tak, to dlaczego wśród wymienionych partii znajdowały się takie, które w ostatnim dziesięcioleciu nigdzie nie wystawiły swoich list wyborczych, a nie było kilku spośród kandydujących dwa lata wcześniej do Sejmu RP?
 
W ostatnich miesiącach obserwowaliśmy dziesiątki sondaży. gdzie po podliczeniu suma wynosiła około 80%. Wielokrotnie widziałem na pasku w TV sondaże, które kończyły się na PSL zarówno wtedy, gdy ta partia miała 2% poparcia, jak i wtedy, gdy miała wynik 4%. Mało kto wiedział, że w tym drugim badaniu była partia, która zanotowała 3% poparcia, czyli więcej niż PSL w badaniu poprzednim, bo tej informacji na pasku nie było. Mało kto dotrze do szczegółowych wyników i opisu metodologii wykonanego badania, więc moje wrażenie, że takie zabiegi mają na celu utrwalić przeświadczenie, że liczą się tylko partie parlamentarne jest uzasadnione.
 
Nie jest tajemnicą, że na decyzje wyborcze jednostki wpływ ma przeświadczenie, jakie poparcie ma oceniana przez pozostałych wyborców partia, komitet lub kandydat. Syndrom „straconego głosu” pogrzebał niejedną wartościową inicjatywę i jestem przekonany, że nie wiedząc, jaka jest decyzja innych, decyzja wyborcy w większym stopniu byłaby podjęta na podstawie chłodnej analizy programu i dorobku ocenianego komitetu czy kandydata.
 
W przyszłym roku odbędą się wybory parlamentarne. Rodzi się pytanie, czy chcemy być obywatelami, czy pozostaniemy – jako społeczeństwo – jedynie konsumentami?

 

Tekst ukazał się na portalu Fronda.pl.

Były radny Sejmiku Województwa Mazowieckiego, autor kilku scenariuszy filmowych i kilkuset artykułów, miłośnik kina, teatru i ogrodów botanicznych. 

Nowości od blogera

Komentarze

Inne tematy w dziale Polityka