Połowa drogi powrotnej wypadała akurat w Łęczycy. Aż się prosiło więc, żeby skorzystać z okazji i zatrzymać się choć na chwilę w okolicy opanowanej przez najsłynniejszego polskiego diabła - Borutę. Miał on siedzibę w tutejszym zamku, w którego podziemiach do dziś ponoć strzeże swych skarbów.

Przyjechaliśmy jednak za późno, aby móc dostać się na zamkową wieżę.

Uraczyliśmy się więc jedynie obiadem w zamkowej restauracji na dziedzińcu.

W pobliskim Tumie znaleźć można żywy dowód na istnienie Boruty.

Co ma wspólnego ta piękna romańska kolegiata z diabelską działalnością? Ano wiele! Jest kolejnym (po Rowach) przykładem na to, że nie taki diabeł straszny jak go malują i można go wywieźć w pole.

A jak ten diabeł ma dodatkowo naturę polskiego szlachciury i jest zanadto kochliwy, sprytna dziewczyna łatwo go owinie wokół małego palca i on już zrobi wszystko co ona każe. Tak też było i w tym przypadku - kazała mu naznosić górę jak największych kamieni, ponoć na budowę karczmy (jak widać wszędzie stosowano te same chwyty).

Gdy jednak ludzie z tych kamieni wznieśli kościół, Boruta wpadł we wściekłość i usiłował go zburzyć.

Nie udało mu się to i świątynia stoi po dziś dzień, na ścianie wieży można zobaczyć jednak ślad borutowej złości.

O, tutaj chyba też drapnął pazurem!

Pochodziliśmy diabelskimi ścieżkami, ale komu w drogę temu czas!

Inne tematy w dziale Rozmaitości