Teoretycznie tona. Bo tyle by było, jakby papierówki nie opadły z dojrzałości (nic nie mogłem z tym zrobić) oraz część tych czerwonych wiatr nie otrzepał (niewiele mogłem z tym zrobić). W praktyce wyszło 749 kilogramów owoców, które udało się pozbierać z moich starych jabłoni. Licząc po 23 grosze, bo tyle dają w skupie, wyszło 172 złote z małym hakiem. Ja to zaokrągliłem do 250 i tyle przelałem na Hospicjum Santa Galla w Łabuńkach pod Zamościem.
Moje stare, niepryskane, jabłonie rodzą co dwa lata. Ale za to, jak już obrodzą, to jak głupie. Ta teoretyczna tona (praktycznie 749 kilogramów), to z pięciu (słownie: pięciu) jabłoni. I męczyły mnie te jabłka strasznie…
Bo najpierw, jak już były papierówki, tłumaczyłem Babci – nie wyrobię obrać. Raz – dlatego, że zarobkowa praca oraz rozgrzebany remont wysysają wszystkie moje siły (przy czym Babcia wiedziała, że Jej choroba również – jeżeli nie bardziej). Dwa – dlatego, że przecież full antonówek będzie (oraz tych smacznych czerwonych będzie), więc jeszcze się zdążymy z jabłkami w tym roku pomęczyć.
No i nie zdążyliśmy… Babcia odeszła między papierówkami, a tymi smacznymi czerwonymi…
Jednak ponieważ kochała te jabłka, nie mogłem pozwolić, żeby opadły wszystkie. Żeby nic z nich nie zostało. Żeby ewentualnie urwać pół wiaderka, żeby pomieszać z truskawkami z wiosny. Bo dżemiki robiliśmy zawsze tak, że jak był sezon na truskawki, to się je przesmażało na krótko z cukrem, ładowało w litrowe słoje, a później dosmażało. A to z porzeczkami, a to z agrestem, a to z jabłkami.
Z porzeczkami – są. To zdążyliśmy. Agrest niestety przemarzł. Natomiast jabłek – razem – nie było nam dane doczekać. Jakbyśmy – razem – doczekali, to jazda byłaby niezła. Te na sok, te na mus, te do starcia na szarlotkę. Całej tony byśmy oczywiście nie przerobili, ale co byśmy zrobili – to nasze. Resztę spadów zeżarłyby krowy sąsiada. Wpadliby jacyś znajomi, żeby otrzepać, to co nie spadło i sobie zabrać po (dwudniowym :o) grillu. A Babcia by dysponowała, co na te grille kupić oraz dyrygowała, czym oraz jak to zmacerować.
I wszystkie te plany wzięły w łeb.
Bo choroba Babci zadziałała błyskawicznie. Wszak jeszcze w maju dłubała kopaczką w grządkach. Kochała to. No, może z wyjątkiem dni, w których nie mogłem (bądź nie chciałem…) odwalić ciężkich prac. W związku z czym musiała czekać ze swoją robotą, aż będę mógł (bądź chciał…) podziałać cięższym sprzętem i/lub większą siłą.
A choroba zadziałała błyskawicznie. Bo już w lipcu szczytem (mojego) szczęścia były detale, typu: jedziemy do lekarza – a nie lekarz do nas (bo to oznaczało: 4 x 15 metrów spacer), udało się zetrzeć 6 (słownie: sześć) średnich ogórków prosto z grządki, udało się obrać ziemniaki na obiad dla 2 (słownie: dwóch) osób.
Ale przede wszystkim czekała Babcia na jabłka. Dlatego nie mogłem pozwolić, żeby opadły wszystkie.
Na szczęście udało mi się dotrzeć do dobrych ludzi, którzy – bez wnikania co i dlaczego – pomogli mi te jabłka zebrać. Ci ludzie to Zamojskie Centrum Wolontariatu. Zorganizowali ekipę, która szybko i sprawnie obrobiła te moje jabłonki. Tak, że się jabłka nie zmarnowały. W sumie nie wiedząc, jak bardzo emocjonalnie do tych jabłek podchodzę. Dokładniej: podchodziłem. Teraz już nie podchodzę. Ponieważ jabłka się nie zmarnowały.
Nie wiedzieli, a pomogli. Mnie. A Babcia – jak mniemam – patrzy sobie z góry na każde z jabłek, których 749 kilo pojechało do skupu. Więc gdzie by nie trafiły – będzie koncentrat z nich smakować.