Towarzysze z Peło nie zawiedli i zgodnie ze swoją wolnościową metryką zaordynowali komunistyczny zamordyzm, deklarując zamiar delegalizacji zabaw z automatycznymi i internetowymi loteriami. Oczywiście nie chodzi tu o automaty, lecz nachalną próbę wyrobienia sobie alibi wobec zarzutów korupcyjnych a propos jakiejś niepotrzebnej ustawy o grach losowych. Zresztą, też mi coś, korupcja w sferach polityki – cóż w tym dziwnego? Urok demotfukracji…
Alibi alibem, jednak współczesny polityk nigdy nie przepuści, aby każdą okazję wykorzystać do swoich… pardon… naszych celów. My, naród (czyli działający w naszym imieniu politycy) w ramach działań ekologicznych wykorzystamy sposobność do upieczenia trzech tłustych kuropatw na jednym ogniu. Po pierwsze, mamy alibi. Po drugie, nadarza się świetna okazja do rozszerzenia inwigilacji obywateli, zgodnie z oficjalną polityką ograniczania inwigilacji – Waaadza będzie szpiegować internatów uprawiających e-hazard. Jak z dumą oświadczył jakiś funkcjonariusz naszego wolnościowego reżimu – możliwości techniczne mamy. Po trzecie i najważniejsze – polityka „zero ryzyka” to użyteczna metoda do budowy społeczeństwa obywatelskiego (kiedyś była obywatelska milicja, obecnie – społeczeństwo). Społeczeństwa ubranego w prohibicję ryzyka, czyli wolnego od ulegania skłonnościom do czynów nieprzemyślanych. W praktyce przekłada się to na zwiększenie bezpieczeństwa i roli urzędników, czyli realizację ostatecznego rozwiązania kwestii wolności osobistej.
Omówmy to na przykładzie – zero ryzyka w praktyce:
Jak wiadomo (z reklam telewizyjnych) do 80% wypadków dochodzi we własnym domu/mieszkaniu. Na bezpieczeństwie nie ma co oszczędzać, ani też prowadzić przewlekłych, nieskutecznych działań prewencyjnych. Potencjalne groźby należy eksterminować jednym, szerokim cięciem brzytwy Ockhama – w tym przypadku dekretem odbierającym osobom prywatnym prawo własności. Baraki w obozach kon… pardon… zastępczych nie będą własnością obywateli, zatem z miejsca możemy uszczęśliwić ludność 80-procentową obniżką ilości wypadków. Chodzi tu między innymi o zakaz przygotowania potraw we własnym zakresie czy samodzielnego golenia się – są to czynności ryzykowne, a więc niebezpieczne, przeto należy je zdelegalizować. Zupa ze wspólnego kotła smakuje tak samo i pogłębia społeczny solidaryzm.
Pozostaje kwestia 20-procentowej resztówki, czyli generalnie czasu spędzanego w pracy oraz podróży z i do niej. Najłatwiej rozwiązać sprawę komunikacji – jak wiadomo z mądrych i niepodważalnych telewizyjnych oświadczeń fotogenicznych policjantów, główną przyczyną wypadków jest „nadmierna szybkość”. Spostrzeżenie jasne, spójne i zrozumiałe dla każdego – żeby doszło do kraksy potrzebny jest ruch, a zatem każda prędkość jest nadmierna, ponieważ może prowadzić do katastrofy w ruchu lądowym. Wystarczy ograniczyć dozwoloną prędkość do 0 km/h i problem rozwiązany. Skoro auta będą stały bez ruchu, to tym samym stracą dla społeczeństwa przydatność, więc i w tym przypadku można sformalizować status quo i odebrać wolnym ludziom prawo posiadania samochodów, motocykli, rowerów, wrotek, rolek, łyżew, nart – wszystkiego, co ma koła, płozy, kil czy inną dowolna powierzchnię toczną.
Załatwione. Została tylko praca (niebezpieczeństwa urlopowe można pominąć – urlopy też się zlikwiduje, jeżdżenie i latanie po świecie jest bardzo niebezpieczne), do której nie trzeba będzie jeździć, jako że zorganizuje się w tym samym obozie kon… pardon… zastępczym (nie ma nic trwalszego od prowizorki, a trwałość to wszak podstawa bezpieczeństwa). No i z tą pracą może być pewien problem, jako że chyba nie uniknie się konieczności używania ciężkich narzędzi i warczących, elektrycznych maszyn. Na szczęście to już ostatnie kilka procent ogólnej puli sytuacji ryzykownych, ilość z zakresu błędu statystycznego, a zatem pomijalna. No i mamy prawdziwe zero procent bez żadnych ukrytych haczyków.
Nowy wspaniały świat stoi otworem. A wszystko dzięki obywatelowi Chlebowskiemu, Prometeuszowi, który wykradł bogom boskość.
Inne tematy w dziale Polityka