W stolicy trwają przygotowania do drugiej linii metra. Łoskot maszyn budowlanych, warkot wywrotek i szczęk narzędzi ręcznych posiada najwyraźniej jakieś magiczne właściwości, jako że zawsze mobilizuje euroznawcówtematu. Euroznawcatematu to indywiduum posiadające mózg wypełniony importowanymi treściami, poznaje się go po tym, iż przy każdej okazji emituje z siebie komunikat: „W [tu dowolna nazwa państwa/miasta na zachodzie Europy] robi się inaczej”.
No cóż, formalnie rzecz biorąc euroznawcatematu ma rację – rzeczywiście, w Warszawie nie stawia się tylu mostów co w Amsterdamie. Tak, to prawda, że w stolicy Polski nie buduje się kolejnego nadbrzeża dla pełnomorskich statków, choć Antwerpia daje przykład. No i nawet najmniej bystrzy spostrzegą, że po ulicach grodu Warsa i Sawy nie pływa się gondolami, lekceważąc doświadczenia Wenecji. Przyczyna, zapewne, jest jednakowa: w Warszawie nie ma zbyt wielu kanałów w centrum, podobnie jak dostępu do morza i wody po kolana na byle ulicy. Innymi słowy budowa portu dla supertankowców nad jeziorem Czerniakowskim, mostu nad suchą ulicą Dolną czy wypożyczalni gondoli przy Rotundzie mija się z celem. Oznacza to, że mechaniczne odwoływanie się do wzorów stamtąd nie uwzględniających specyfiki konkretnego miejsca tutaj jest w najlepszym wypadku snobizmem i alibi dla braku rozsądnych argumentów.
Chodzi o plac Wileński na Pradze. Spory plac wypełniony ulicami, przystankami tramwajów, autobusów miejskich i prywatnych, będący jednocześnie skrzyżowaniem Targowej, Jagiellońskiej i alei Solidarności. W pobliżu jest jeszcze dworzec kolejowy, na którym kończą bieg pociągi – a więc wypluwają z siebie tysiące ludzi, którzy na tymże placu przesiadają się w inne środki transportu. Od lat okolica ta jest jednym wielkim węzłem komunikacyjnym (za prl był tu jeszcze dworzec PKS) i takim – z racji braku jakiejkolwiek alternatywy – pozostanie na lata. Czy to wszystko zrozumiałe?
Nie. Komuniści są czujni, nie przegapią żadnej okazji, aby rozprawić się ze zmotoryzowanymi wrogami ludu:
Na Pradze zawrzało. Coraz bardziej aktywne stowarzyszenia mieszkańców tej dzielnicy uznały, że urzędnicy chcą narzucić im fatalną koncepcję, która preferuje kierowców. Ich zdaniem rozkopanie skrzyżowania na czas budowy drugiej linii to okazja, by potem odbudować plac bardziej przyjazny dla pieszych - mógłby się stać prawdziwym sercem Pragi.
„Preferowani kierowcy” aby dojechać do placu Wileńskiego muszą odstać swoje w korku tworzącym się daleko za Wisłą, już od placu Bankowego – Bufetowa ukradła jeden z dwóch pasów ruchu przekształcając go w buspas. Kiedy już się dowloką do w okolice Wileńskiego, muszą znowu zastopować zatrzymani przez sygnalizację świetlną i przejścia dla pieszych. Piesi jak to piesi, zebry opuszczają ruchem posuwisto-opóźnionym. Budowa przejść podziemnych mogłaby odrobinę usprawnić ruch dla jednych i drugich. Wydawałoby się, że kiedy chodzi o bezpieczeństwo, to lewactwo będzie zachwycone. Ale nie, do głosu dochodzą euroznawcytematu. Oto głos tow. „
naszego czytelnika pana Andrzeja”:
Z przerażeniem przeczytałem informację o kolejnych planach likwidacji przejść nadziemnych w Warszawie. Takie rozwiązania stosowano często w całej Europie w latach 60., jednak odchodzi się od nich. W Berlinie, Londynie, Rzymie i Pradze zlikwidowano w międzyczasie większość przejść podziemnych i wyznaczono w ich miejsce normalne przejścia nadziemne dla pieszych. Odbywa się to kosztem tzw. płynności ruchu samochodowego, ale ułatwienia dla samochodów już nigdzie nie są priorytetem. Jest nim odzyskiwanie miasta dla ludzi.
Szydło wyszło z worka. Nie chodzi o usprawnienie ruchu, lecz utrudnienie życia kierowcom, degeneratom uchylającym się od korzystania z komunikacji kolektywnej, przedkładającym burżuazyjny egoizm nad rozkosze zbiorowego kołysania się w takt szarpnięć puszki na sardynki zwanej autobusem. Z powodu reakcyjnych pozostałości w prawie nie można ich na razie bezpośrednio pozbawić aut, więc bolszewia stosuje wszelkie możliwe sposoby uniemożliwiające poruszanie się po mieście własnym pojazdem. Cóż to bowiem znaczy „miasto dla ludzi”? Zdaniem towarzysza sprawozdawcy w samochodach nie ma ludzi…
Najzabawniejsze w powyższych żalach euroznawcytematu jest to, iż na placu Wileńskim od dziesięcioleci funkcjonuje przejście podziemne pod ulicą Targową! Można nim szybko i wygodnie pokonać szeroką ulicę, bez przejmowania się „Zdążę czy nie przed zmianą świateł?” (przez plac Konstytucji nie sposób przejść w ciągu jednej sekwencji świateł, ciekawe, na czym więc polega tamtejsze „ułatwienie” dla pieszych). Centralne rondo Warszawy (zbieg Marszałkowskiej i al. Jerozolimskich) jest drożne tylko dlatego, że piesi mają do dyspozycji podziemne przejścia…
Ratusz zlecił jedynie drogowcom opracowanie węzła przesiadkowego. Teraz próbuję to jakoś przerobić, by to miejsce było bardziej przyjazne mieszkańcom i przyjezdnym. W jego koncepcji pojawiły się m.in. skreślone wcześniej przez planistów przejścia naziemne, które istniałyby oprócz podziemnych korytarzy. Bliżej cerkwi św. Marii Magdaleny chciałby zaś stworzyć placyk publiczny m.in. z ławkami i kwietnikami.
Znakomity, ekologiczny pomysł. Nie ma to jak posiedzieć na ławeczce przy głównym węźle drogowym Pragi i powdychać w ciszy świeżego powietrza w godzinach szczytu. Dlaczego towarzysze architekci oraz ich kamraci z „praskich stowarzyszeń” uparli się, aby pośrodku kilku skrzyżowań zrobić łąkę? W pobliżu jest park, wybieg dla misi, ogród zoologiczny i dzikie nadwiślańskie chaszcze – akurat w pobliżu zieleni nie brakuje i jakoś nigdy brak skweru nie był tu problemem. Jak wytłumaczyć te niedorzeczne pomysły inaczej niż żądzą zrobienia na złość kierowcom?
Jeszcze jeden charakterystyczny wyrzut euroznawcy:
Jeżeli codzienne męki matek z wózkami dziecięcymi oraz ludzi poruszających się na wózkach inwalidzkich nie są dla władz miasta żadnym argumentem przemawiającym za likwidacją przejść podziemnych, to dodam, że brak przejść nadziemnych w centrum szokuje większość turystów przyjeżdżających do Warszawy i zmuszonych do korzystania z labiryntów śmierdzących podziemi.
Towarzysz „nasz czytelnik pan Andrzej” nie krytykuje idei metra (wiadomo – transport kolektywny), najwyraźniej zdaje się uważać że schody przejścia podziemnego to jakaś inna konstrukcja niż schody do metra. Te pierwsze powodują męki u matek z wózkami, te drugie – nie. Oprócz tej osobliwości architektoniczno-logicznej w expose tow. „naszego czytelnika pana Andrzeja” występuje standardowe zaklęcie magiczne postpegieerowskich snobów z awansu, czyli powołanie się na zdanie niezidentyfikowanej „większości turystów”, chociaż – można się założyć na dowolna kwotę – towarzysz sprawozdawca nie zna zdania ani „większości turystów”, ani nawet i jednego ich procenta. To zwykła komunistyczna rytualna abrakadabra – wzmocnienie ideologii argumentem większości. W tej sytuacji nie dziwi dialektyczna lekkość, z jaką tow. Autor powiązał przejście podziemne ze smrodem, tworząc coś w rodzaju aksjomatu.
Owce w Folwarku zwierzęcym właśnie tak beczały:
Autobusy: dobrze, samochody: źle.
Inne tematy w dziale Polityka