Wielkopolska policja pochwaliła się właśnie wielkim triumfem: schwytała złodzieja, który 10 lat temu ukradł jedyny znajdujący się w Polsce obraz Moneta o wartości wielu milionów dolarów. Zdemaskowanie łajdaka nastąpiło przypadkiem – nie płacił alimentów, znalazł się w kręgu zainteresowania policji, pobrano mu odciski palców i oto sukces! Te same lepkie paluchy dotykały ramy, z której wycięto cenne płótno!
W 2000 roku, zaraz po kradzieży, powołano w Poznaniu specjalną grupę śledczą, sprawdzano różne wersje jak to rutynowo mówią policjanci, nawet zainteresowano sprawą komendy ościennych województw. Działania te nie przyniosły efektów, więc na dzieło sztuki o wyjątkowo wielkiej wartości machnięto ręką i śledztwo umorzono. Uprowadzonym Monetem nie zainteresował się ówczesny premier Polski, nie odbierano gniewnych telefonów z Izra… przepraszam… z Francji, nie postawiono na nogi wszelkich możliwych służb. Jedynie jacyś nieokreśleni urzędnicy drżeli o dobre imię Poznania, odmawiając reżyserowi Maciejowi Odolińskiemu dotacji na film o kradzieży obrazu: poszło o to, że skoro obrazu nie odzyskano, to film z takim zakończeniem postawi Poznań... w złym świetle. Górnolotnych słów w rodzaju skandal, kompromitacja czy wstyd przed całym światem jakoś jednak nie używano.
Dziewięć lat po kradzieży dzieła Moneta paru drobnych złodziejaszków okradło metalowy napis wieńczący bramę muzeum w Oświęcimiu. Napis jak napis, taki sam jak w kilku innych narodowosocjalistycznych obozach koncentracyjnych, czyli mało unikalny. Nie był specjalnie chroniony, nie znajdował się w strzeżonym przez wartowników pomieszczeniu, nie był podłączony do systemu alarmowego. Wandale nie mieli więc specjalnych kłopotów z oderwaniem napisu od bramy, nie była to zręczna kradzież jak w przypadku płótno Moneta, lecz metoda „na chama”. O dziwo – nagle okazało się, że brak napięcia w drutach ogrodzenia to
skandal, barbarzyństwo, wypowiedzenie wojny(sic! Ciekawe kto komu…). Na baczność zerwał się sam premier Tusk Donald (niestety nie wiem – przed czy po telefonie z Fra… przepraszam… Izraela), zmobilizował wszystkie swoje służby (jak wojna, to wojna), służby spuściły ze smyczy sfory psów gończych i po paru dobach jest, udało się! Złom odnaleziono! Udało się uchronić Polskę od
kompromitacji przed całym światem (?! – naprawdę w Indonezji wytykałoby palcami ambasadę RP śmiejąc się w głos?), wielki oddech ulgi…!
Daleki jestem od kpienia z symbolu nieludzkiego prześladowania oraz jestem w stanie zrozumieć, że wiele osób mogła uznać kradzież napisu za profanację zbiorowego grobu (tym wszak jest teren byłego narodowosocjalistycznego kacetu). Znęcanie się nad funkcjonariuszami medialnymi (tak zwanymi dziennikarzami) to z kolei zajęcie bardzo łatwe, dlatego można sobie flekowanie tych krzykaczy darować, sami dostarczyli na siebie bata publikując te pompatyczne niedorzeczności o barbarzyństwie itp. Pozostaje natomiast do wyjaśnienia inna kwestia – dlaczego przeciętny „obywatel” RP nie może liczyć na służby państwowe, kiedy zagrożone zostanie jego życie lub mienie? Dlaczego sprawa Olewnika nie jest skandalem porównywalnym z kradzieżą złomu, przecież tu nie chodzi o nieoryginalny napis, lecz życie człowieka? Żadnego premiera ten spisek lokalnej władzy wymierzony w zwykłego „obywatela” nie postawił w postawie zasadniczej… Przedmiotu (metalowego napisu, obrazu) można szukać (w przypadku Moneta – to nawet nie szukać) latami, natomiast kidnaping wymaga szybkich i zdecydowanych działań. Tymczasem rzeczy mają się dokładnie odwrotnie. Strach spytać jakie priorytety mają polskie rządy: co uznają za ważniejsze: ochronę życia swoich „obywateli”, dóbr kultury czy powtarzalnego kawałka ogrodzenia?
Inne tematy w dziale Polityka