Dyskryminowana mniejszość prowadzących samochody nie ma lekko, kierowcofobia zatacza coraz szersze kręgi. Podatki, akcyze, opłaty drogowe, opłaty paliwowe, gaśnice, fotoradary-zabójcy na każdym zakręcie, ograniczanie dostępu do centrów miast… Kierowcy to łatwy cel: liczny, a jednocześnie niezorganizowany (po części nieuświadomiony klasowo – przytrafiają się liczni kolaboranci, chętni do gorliwego wypełniania poleceń swoich olimpijskich bogów, czyli urzędasów). Nic przeto dziwnego, że znaleźli się kolejni chętni do prześladowania mniejszości szoferaków-amatorów:
…ceny badań [przeglądów rejestracyjnych] zostały ustalone w 2004 roku i mimo podwyżek wielu czynników wpływających na koszt działalności stacji oraz konieczności ich modernizacji i konserwacji urządzeń, stawki te pozostają od 4 lat na niezmienionym poziomie - mówi Kazimierz Zbylut, prezes Polskiej Izby Stacji Kontroli Pojazdów.
„Stawki pozostające od lat na niezmienionym poziomie” to ulubiony argument spragnionych życiodajnej kasy wampirów, hodowanych w cieplarniach zbudowanych z reżimowych koncesji. Tam, gdzie takich ułatwień nie ma i szaleje bezduszny rynek, krwiopijcze stworzenia giną marnie, zakłócając w ten sposób ekosystem szpotańskich kurków i rurek: telewizory tanieją, komóry wpychają nam za jednego peelena, zaś laptopy coraz częściej są gadżetem do papeterii. Na szczęście ekologia jest jednym z priorytetów liberalnego rządu JE Tuska Donalda, zatem można się spodziewać, iż postulaty tow. Zbyluta Kazimierza znajdą zrozumienie nie tylko w MinOchŚrod.
Problem jest przecież poważny. Każdy, kto choć raz stracił pieniądze w stacji kontroli czegośtam, może o tym z czystym sumieniem zaświadczyć. Ja zapamiętałem tyle:
Rok 2006, stacja kontroli w Warszawie. Wjeżdżam do środka, jakiś ponury drab z logo na czyściutkim drelichu od razu przechodzi do rzeczy i nie tracąc czasu na puste „Dzień dobry” i „poproszę” z miejsca burczy pod nosem: „Dowód rejestracyjny”. Daję. Drab tymczasem dokonuje odkrycia Ameryki: „Aaaa, gaz. To homologację jeszcze”. Po czym wsadza do rury wydechowej bagnet na sznurku podłączony do mrugającego lampkami urządzenia. „No” – metaliczne tony potępienia – „przekroczony poziom zanieczyszczeń. Niedobrze. Trzeba wyregulować i przyjechać jeszcze raz. 160 PLN do zapłaty.” Oczywiście nie mówi mi „Do widzenia” - bo i po co, przyjadę przecież jeszcze raz.
Udaję się do mechanika-gazownika na regulację. Pan sprawdza zapachy z rury, patrzy na mnie dziwnie i znowu sprawdza. „Czy długo pan czekał na wjazd na stację kontroli?” – pyta. Wyjaśniam, że długo, małomówne draby od przeglądów raczyły się mną zainteresować po kwadransie, uprzednio udając (?) głuchych. „Niech pan zapamięta” – radzi życzliwie mechanik – „aby przed wjazdem na kanał przegazować silnik parę minut. To wystarczy, by usunąć niewłaściwe wyziewy. Ja tu nie muszę niczego regulować, wszystko jest w porządku”. Dziękuję i wracam pod stację. Ryczę gazem na luzie parę minut, wjeżdżam. Drab w drelichu znowu dźga auto bagnetem na sznurku. „O” – niemal się rozpogadza – „teraz prawidłowo”. Dalej już rutyna: podskakiwanie na rolkach, sprawdzenie, czy światła się palą, hamowanie. Dopłacam osiem dych i dostaję na bumadze pieczątkę. Oraz święty spokój z papierami do przyszłego roku.
Rok 2007. Olewam badania techniczne, pieniądze przeznaczając na pożyteczniejsze rzeczy: wymieniam amortyzatory. Samochód hamuje bez zgrzytów, światła się palą – wykonuję robotę drabów samodzielnie.
Rok 2008. Znajomy poleca stację, „na której się przesadnie nie czepiają”. Jadę pod Warszawę. Ryczę silnikiem, spodziewając się pchnięcia bagnetem na dzień dobry. Zamiast bagnetu słyszę „Dzień dobry” i ze zdumieniem stwierdzam, że facet przypomina człowieka, chociaż uniform roboczy ma uświniony smarami. Maszynka do wąchania spalin stoi, niemniej kontroler zdaje się o niej nie pamiętać. Z zapałem wskakuje do kanału i dokonuje oględzin podwozia. „Coś cieknie z silnika. Poza tym przewody hamulcowe zardzewiałe, przydałoby się wymienić”. Truchleję. „Teraz?” Zaraz mnie pewnie odeśle, znowu podwójne płacenie… Ale nie. „Pan u nas pierwszy raz?” pyta pozornie bez związku. Potwierdzam. Zaprasza mnie do kantorku i przybija pieczęć. Po pięciu minutach jestem wolny. Wrócę tu za rok lub dwa, a draby w Warszawie niech szukają frajerów gdzie indziej.
Wróćmy teraz do lamentu prezesa Polskiej Izby Stacji Kontroli Pojazdów. Koszty mu wzrosły. Koszty czego? Wskakiwania do kanału i świecenia latarką ręczną? Czy może nie używania urządzenia do sprawdzania emisji spalin? Ile kosztuje ustawienie się za i przed autem oraz komenderowanie: „Włączyć lewy kierunkowskaz. Włączyć prawy kierunkowskaz. Nacisnąć hamulec”? Czy koszt wypisania odmowy zarejestrowania pojazdu przekracza cenę powtórnego badania samochodu naiwnego jelenia? O, nie, mówi tow. Zbylut Kazimierz, tu chodzi o pryncypia, o czystość ideologiczną myśli kontrolerskiej:
Kierowca będąc na stacji kontroli pojazdów nie zawsze rozumie, że celem badania technicznego nie jest uzyskanie pieczątki i adnotacji w dowodzie rejestracyjnym, lecz rzetelne stwierdzenie stanu technicznego pojazdu i tego, czy może on bezpiecznie poruszać się po drodze.
„Rzetelne”. Bardzo śmieszne. Nie dość, że zabawne, to i zastanawiające – jeśli coroczna kontrola techniczna ma umożliwić „bezpieczne poruszanie się po drogach”, to dlaczego w razie wypadku postępowanie policji nie ogranicza się do sprawdzenia pieczątki w ałswajsie auta, lecz wrak jest znowu badany? Zepsuło się coś między jednym a drugim badaniem? No to albo przeglądy należy robić – a jakże – obowiązkowo co dwa tygodnie, albo zostawić kierowców w spokoju, niech się sami troszczą o swoje gruchoty. Mój wehikuł nie był dwa lata na kontroli – i badania przeszedł. Jednym słowem – okradłem tow. prezesa z zarobku, bezczelnie dbając o auto sam.
Wygląda na to, że kierowcy jednak lepiej rozumieją co w trawie piszczy, ewentualnie tow. prezes postanowił wcielić się w Bustera Katona i udowodnić, że pajacując potrafi zachować kamienną twarz równie perfekcyjnie. Czyli odgrywamy wspólnie komedię – tyle tylko, że my na jesteśmy scenie, a tow. Zbylut w kasie. U kasjera dostępny jest także program przedstawienia:
W obliczu ustawowo ujednoliconych stawek za badania techniczne stacje walczą o każdego klienta. Jeśli więc czyjś samochód nie przejdzie badań, istnieje bardzo duże prawdopodobieństwo, że ta osoba następnym razem wybierze inną stację, co na większą skalę może doprowadzić do upadku tych, które badania techniczne wykonują rzetelnie.
Tym razem wszystko się zgadza, oprócz kasy. Tak jest – zamiast drabów z bagnetami będę odwiedzał gościa w zaświnionym mundurku, co bagnetami nie wymachuje. Stacja kontroli prowadzona przez drabów padnie? No i bardzo dobrze, skoro i tak obrzędy nad (pod) samochodem są tylko dla złożenia bogom ofiary ze 100 złotówek. Ktoś się będzie upierał, że smrody w rurze wydechowej obniżają bezpieczeństwo na drodze? Gniew bogów jest przeto zrozumiały. Podobnie jak małpia złośliwość kierowców.
A co się stanie, kiedy już na powierzchni pozostaną jedynie stacje wykonujące badania „nierzetelnie”? Oczywiście – nic. Moc pieczątek uchroni nas od nieszczęść, tak jak chroni nas do tej pory, wszak na drogach są tysiące landar po kontroli technicznej wykonanej w sposób „nierzetelny”, czyli bez płatnej poprawki.
Szerokiej drogi!
Inne tematy w dziale Polityka