Najnowszy Bond kosztował ponoć aż 350 mln imperialistycznych dularów, niemal trzy razy więcej niż najlepsze w historii serii Casino Royale. Tytułowe pytanie – na co poszło 350 dużych kafli – jest jedyną zagadką związaną ze SPECTRE. Wszystko inne jest w tym filmie boleśnie przewidywalne.
Drugi z crejgowskich Bondów – Quantum od Solace – słusznie uznawano za beznadziejną pomyłkę. SPECTRE ma szansę czerwoną latarnię QoS odebrać. Jest to film tak zły, że generalnie powszechne pochwalne głosy krytyki można uznać za akt miłosierdzia – trzy lata czekaliśmy na naszego ulubionego bohatera, a tu taka chała? Róbmy dobra minę do fatalnej gry i wspierajmy producenta, aby mu się budżet zbilansował…
Dlaczego krytyce SPECTRE się podoba? Może dlatego, że na wszelki wypadek recenzenci w kinie nie byli. Jeśli ktoś pisze, że przez 2,5 godziny się nie nudził, a akcja była wartka jak woda na progu wodospadu, to oczywistym jest, że poza spojlerami niczego innego widział. SPECTRE jest potwornie nudne, a akcja ma szybkość gluta wyciekającego z nosa zakatarzonego.
Od samego początku jest źle. Motyw tytułowy, mimo niezłej melodii, został zamordowany przez wykonującego piosenkę niejakiego Sama Smitha, eunucha w garniturze, którego falset przywodzi na myśl kurczaka przeznaczonego na rosół.
Wstęp nie nastawia przychylnie, aczkolwiek pierwsza scena w Meksyku to niewątpliwie najlepsze, co w SPECTRE widzów spotyka. Później jest już coraz gorzej:
- Demoniczna organizacja SPECTRE okazuje się czymś w rodzaju stowarzyszenia księgowych, przedstawiających bilanse podczas odbywających się w półmroku sesji. Daleko tej scenie do analogicznych, sugestywnych narad z Quantum of Solace. Tak, tego najgorszego z Bondów.
- Wódz SPECTRE okazuje się zazdrosnym braciszkiem Bonda z czasów młodości. Po paru dekadach głównym problemem przywódcy najgroźniejszej, najpotworniejszej, najmroczniejszej mafii na świecie są niezałatwione porachunki z młodości w stylu „A on mi wtedy zabierał zabawki”.
- Obowiązkowy pościg samochodowy – nuda, panie, nuda, jak w polskim filmie. Chłopaki mogliby gonić za sobą traktorami bez straty dla akcji.
- Dziewczyny Bonda. Monika Bellucci pojawia się tylko na parę minut, by pójść z Bondem do łóżka, po czym groteskowo znika z filmu. Lea Seydoux natomiast ma charyzmę śpiącego spaniela i nawet najbardziej zatwardziałym zachwalaczom SPECTRE nie przeszło przez klawiaturę nic więcej poza „brakiem chemii”. Łagodnie powiedziane. Gdyby dziewczyną Bonda był R2D2 z Gwiezdnych Wojen, chemii byłoby bez wątpienia więcej. Panna Seydoux ze swoją miną „Co ja tutaj robię?” mogłaby zagrać co najwyżej rolę stojaka na kapelusze, nikt nie wierzy, aby Bond mógł do takiego pustaka poczuć coś więcej niż chęć wytarcia z niego kurzu.
- Finał, czyli zestrzelenie śmigłowca za pomocą małokalibrowego pistoleciku. Oczywiście w Bondach różne cuda się zdarzały, niemniej ten numer nie jest nawet śmieszny. Jest żałosny.
Na szczęście film miejscami jest bardzo zabawny (na szczęście, gdyż bez dowcipów trudno byłoby nie zasnąć). Tego od Bondów się oczekuje i na ten aspekt nie ma co narzekać. Humor jednak całości nie ratuje. Widz dostaje zdrowo po kieszeni, rozczarowanie kamuflując kłamliwym zapewnianiem samego siebie „Ale mi się podobało!”
James Bond powróci. Miejmy nadzieję, że w porządnym wydaniu.
Inne tematy w dziale Kultura