Podkradłam synowi - karatece skakankę kilka dni temu. To już parę dekad, kiedy miałam takową w dłoni. Nie pytajcie ile, może się bowiem okazać, że starszy ode mnie jest jedynie Mieczysław Fogg lub mumia faraona.Tak więc wzięłam i postanowiłam użyć. Pierwszy zamach zaskutkował niemal urwaniem dużego, własnego - dodam, palca u nogi, gdyż nie wiedzieć czemu ubzdurałam sobie, że można skakać na bosaka.
Za drugim zamachem omal nie utłukłam rodzonego psa oraz Bogu ducha winnej lampy wiszącej nieopodal.
Trzeciego zamachu nie ryzykowałam.
Drugiego dnia podeszłam do sprawy mniej nonszalancko, a bardziej metodycznie. Pół godziny szukałam miejsca do ćwiczeń. Mimo dość dużego metrażu jest spory kłopot, wszędzie jakieś lampy, psy i kanty. Ostatecznie padło na drugi przedpokój. Szału nie ma, ale gdzie go w obecnych czasach szukać.
Zaopatrzona w skarpetki zaczęłam...
Po trzech machach, dostałam bezdechu.
Nie wiem, może za bardzo się spięłam w obawie ryzyka zamordowania skakanką jakiegoś domownika?
Następnego dnia stwierdziłam - co będzie, to będzie i zaczęłam machać. W tył i w przód, w skos i pętelkę.
I znów jestem tą dziewczynką z osiedla Mickiewicza odmawiającą skakankową mantrę.
Polecam, przestaje się absolutnie myśleć.