Prowincja żyje ostatnio nie aborcją, lustracją czy Rosomakiem. Prowincja ma swoje ważkie problemy, wśród których na czoło wybija się (powraca jak bumerang?) sprawa kupowania głosów w wyborach samorządowych.
Do tematu wróciła jedna z radnych, a zaczątkiem dyskusji na sesji Rady Miasta było umorzenie śledztwa w tej właśnie sprawie. Niestety, mimo wielkiego szumu medialnego oraz poświęceniu sprawie całych łamów lokalnej prasy tak naprawdę skończyło się na biciu piany.
Chociaż dziennikarze i radni darli szaty nad upadkiem demokracji, straszyli widmem spadającej frekwencji wyborczej, to 23 sprawiedliwych (bo przecież każdy jeden zaprzeczył, by kupił choć jeden głos) nie potrafiło dojść do żadnych wniosków i konkluzji. Oprócz idiotycznego pomysłu badania na wykrywaczu kłamstw nikt nie przedstawił żadnego pomysłu na rozwiązanie problemu. Dyskusja ograniczyła się jedynie do pyskówek, co mógł przewidzieć każdy internauta czytający blog przewrażliwionej na punkcie swojej racji radnej*.
Skoro radni nie doszli do konkluzji, wypada, by zrobił to ktoś inny. Podejmuję więc nieśmiałą próbę:
Cała sprawa została nagłośniona po to, by - jak mówią radni - "dać sygnał mieszkańcom, że nie godzimy się na kupowanie głosów". (Anty)bohaterowie afery przedstawiali koszmarną wizję przyszłej zdegenerowanej (pieniędzmi) Rady Miasta, która spadnie na Ostrołękę jeśli nikt nie zajmie się tą sprawą. A czy pomyśleli do jakich wniosków w takim razie dojdą mieszkańcy, którzy na własne oczy zobaczyli ich niemoc i bez-radność?
Obawiam się, że ta dyskusja przyniosła odwrotny skutek. Pokazała, że proceder kupowania głosów będzie bezkarnie kwitł. A frekwencja - tu zgodzę się z jednym mniej znanym ostrołęckim pisowcem - prawdopodobnie przez to wzrośnie.
* Przepraszam, że nie umieszczam tu odnośnika do bloga radnej. Skasowała ona link do mojej strony (prawdopodobnie z powodów wymienionych wyżej), więc należy domniemywać, że oczekuje wzajemności.