Podróż samochodem przez Polskę to jakiś niebywały koszmar. Staliśmy w 8 chyba stacjach benzynowych, jedliśmy w nowiutkiej państwowej restauracji państwowego koncernu Orlen, kupowaliśmy dwukrotnie płyn do wycieraczek (pogoda była nader psiejska), przedzieraliśmy się 40 minut przez miasto Sochaczew, stojące w korkach. A ja się zastanawiałem, na ki diabeł w ogóle zmuszać ludzi do jazdy samochodem? Polska, która zamknęła 2/3 swoich kolei pasażerskich (liczba podróżnych spadła z: 789,9 mln pasażerów w 1990 r. do 291,2 mln pasażerów w 2008 roku, sieć linii rozrzedziła się w zachodniej części kraju kilkakrotnie), przerzuciła dodatkowe pół miliarda podróży rocznie na sieć drogową. Sieć już dziś zakorkowaną. W dodatku rozwijaną wg polityki prowadzącej na manowce.
Wyjazd z Warszawy zajął nam dwie godziny. Cóż, Warszawa to nie aglomeracje japońskie, gdzie połowa podróży odbywa się koleją, jak donoszą statystyki pracy przewozowej z trzech największych japońskich aglomeracji. Koleje tam są prywatne, państwo reguluje jedynie procent zysku jaki mogą osiągnąć z działalności przewozowej.
W Warszawie zaś kolej nie istnieje do tego stopnia że równolegle do torów kolejowych tutejsze władze budują kolej podziemną kosztem 4 miliardów złotych, mimo że wielu puka się w czoło i wskazuje praktycznie niewykorzystane 4 tory ledwie 500 metrów obok. W Berlinie na śródmiejskiej linii pociągi miejskie kursują co 90 sekund. W Warszawie ta linia przebiega przez miasto bez przystanków w najruchliwszych miejscach.
Bez większych postojów, choć jadąc przez północne rubieże Warszawy, równo po 4 godzinach od wyjazdu z okolic Starego Miasta w Warszawie wjechaliśmy na początek autostrady w Strykowie, ok. 150 km dalej. Autostrada- w porządku, choć połowa jej jest państwowa, z państwowymi nawet restauracjami w których można najeść się państwowej surówki (nieświeżej). Mimo pory przedświątecznej i braku opłat, na państwowym fragmencie autostrady ruch jest niewielki jak na autostrady. Ale jest to wielka piramida polskiego etatyzmu- to bez wątpienia.
Różne kraje dostosowywały swoją politykę transportowa do środków finansowych. Polska porwała się na drogowego Maybacha. Budujemy bardzo wygodne i bardzo drogie w budowie autostrady, ale budujemy ich mało. Wiele krajów Europy- jak choćby Litwa, Włochy- rozbudowywało już istniejącą sieć drogową. We Włoszech takie drogi nazywa się superstradami, w Niemczech- drogami autostradopodobnymi. Łagodzono profile zakrętów i gradienty wzniesień, poszerzono do dwóch pasów w każdym kierunku, dodano skrzyżowania bezkolizyjne i wiadukty.
W Polsce częstokroć wystarczy tylko doasfaltować jeden pas ruchu na typowej drodze krajowej z asfaltowymi poboczami, złagodzić zakręty, pobudować bezkolizyjne skrzyżowania, dodać wiadukty i obejścia miejscowości. Taka „superstrada” ma jezdnie oddzielone od siebie betonową barierą energochłonną, ustawioną bezpośrednio na asfalcie. Tudzież stosuje się bariery z zamontowanymi plastikowymi nakładkami które uniemożliwiają oślepianie reflektorami aut jadących w przeciwnym kierunku.
Efekt niemalże taki jak na autostradzie, za bez porównania mniejsze pieniądze. Za te same pieniądze moglibyśmy oddawać do ruchu do tysiąca kilometrów takich superstrad rocznie. Jeśli ktoś by policzył stopę zwrotu z takiej inwestycji (NPV) to wyszłaby ona kilka, a może kilkunastokrotnie wyższa niż przy rozwiązaniu autostradowym. Takie rozwiązanie proponowało swego czasu Centrum im. A. Smitha. Zauważano, że „dotychczasowe rozwiązania przyspieszające budowę dróg nie zdały egzaminu i w związku z tym w końcu trzeba przywrócić normalność”.
Ale- jakżeż jękliby lobbyści! Megalomani z dyrekcji krajowej! W Szwajcarii każdy region sam dopowiada za swoją infrastrukturę, a dróg federalnych jest bardzo mało. To jest właśnie federalizm. I nagle okazało się że budowanie autostrad dla ruchu tranzytowego jest nieopłacalne. Ciężarówki przez szwajcarskie góry jadą załadowane na pociągi. Ograniczmy GDDKiA! Po co centralne ciało z masą megalomanów! Odebrać im 3/4 dróg, biura i pieniądze przekazać samorządom. Niech mają kilka dróg w skali kraju.
Wówczas okaże się że może taniej jest by ciężarówki do Rosji pływały promami przez Bałtyk czy autostradami przez Słowację, a z bałtyckich portów do Czech jeździły przez Berlin (autostrada już jest). Ile jest wpływów podatkowych z benzyny? Z opłat drogowych? Z podatków na jedzenie i wpływów za usługi seksualne dla kierowców? Transport towarów drogami to dla podatników żaden biznes, zważywszy na zniszczenie dróg powodowane przez pojazdy o wadze kilkudziesięciu ton. Ale- jest to wielki biznes dla budowniczych dróg.
Polityków opętali lobbyści i megalomani. Transport to ostatni wielki sektor gospodarki całkowicie zdominowany przez politykę. Ekonomiści cicho mówią że wolny rynek w tej branży mógłby zakończyć erę motoryzacji masowej- całe boczne odcinki sieci drogowej są trwale deficytowe, więc samochody osobowe straciłyby atut uniwersalności. W miastach, gdzie teren jest bardzo drodi, opłaty za zajęcie skąpej powierzchni wepchęłyby kierowców do tramwaji, pociągów, autobusów. Lecz obecnie sieć drogowa jest dotowana setkami miliardów rocznie, i jest to traktowane jako oczywistość, bez pytania się o rentowność.
Wywalamy jako kraj pieniądze w błoto- nie robi się żadnych analiz rentowności, nie klasyfikuje projektów wg kryteriów ekonomicznych. W Wielkiej Brytanii poszczególne projekty drogowe układano pod względem stopy zwrotu, i realizowano te najbardziej rentowne. W stopę zwrotu wliczano też zmonetaryzowane koszty zniszczenia środowiska. W Polsce ktoś „trzaska” autostrady tam gdzie możliwe że wystarczyłaby poszerzona do dwóch jezdni droga krajowa, za ułamek tych kosztów. Inną polityką z transportowego zaścianka wyszlibyśmy dużo szybciej.
Podróż 500 kilometrów po Polsce, z czego ok. 300 km autostradami, w tym dwoma płatnymi, zajęła nam (z koniecznymi postojami na posiłki i toaletę) równo 10 godzin. Średnia- 50 km/godz. Jechaliśmy autostradą nie szybciej niż 120 km/h. Drogi były do tego stopnia zaśnieżone przy przejeździe przez Puszczę Kampinoską, że w obawie o wycieczkę do rowu nałożyłem na głowę kask snowboardowy.
Co roku na drogach ginie kilka tysięcy osób, a kilkadziesiąt tysięcy jest rannych. Podejmijmy kroki- ograniczmy do minimum centralny urząd GDDKiA, przekażmy, wzorem Szwajcarów, prawo do podejmowania decyzji bliżej ludzi, do samorządów. Ukróci to megalomanię i uratuje wiele istnień ludzkich. Polska potrzebuje polityki transportowej nie dla realizacji czyichś mocarstwowych ambicji, ale na miarę swoich możliwości, dla zapobieżenia drogowej rzezi w stylu rosyjskim.
Inne tematy w dziale Polityka