Dziwny był to weekend. Pojechałem na warsztaty capoeirowe. Od zawsze jak uczestniczę w różnych klubach, stowarzyszeniach muzycznych czy sportowych, to zawsze takie wyjazdy są jedną wielką bibą.
Szybki kurs tańców latynoamerykańskich o wpół trzeciej nad ranem? Czemu nie? Wielkie taneczne szoł o 1 w nocy? Kiedyś mężczyźni wstydzili się ruszać biodrami i pośladkami, a wygłupy ostatniej nocy w wykonaniu nastolatków z naszego teamu wyprawiły by wielu fundamentalistów na tamten świat- nawet klepali się po tyłku odgrywając jakąś symulowaną scenkę. I ja mimowolnie stałem się ofiarą- ktoś mnie uczył boksowania i po jakimś czasie moje zmagania za 300-kilowym workiem treningowym miały całkiem sporo złaknionych śmiechu widzów. Było wesoło, śmiesznie, dużo radości.
Aha, byli też starsi Polacy którzy pili jakiś alkohol w większych ilościach (ów obyczaj na szczęście wymiera), były palące marihuanę mega-zwinne dzieci z osiedli, oburzające się na drożyznę w restauracji, liczący ile to mogliby kupić fast-foodu za te 20 złotych. Ale większość była bardzo muzyczno-imprezowa. Gdy zmęczony szedłem spać o wpół do 4 rano, musiałem rozłożyć swoją kalimatę w przebieralni, bo w głównej sali klubowej gdzie mieliśmy spać, jeszcze pełną parą śpiewano, grano na bębnie i pandeiro. Oczywiście chwilkę potem miałem odwiedzony różnych którzy się pytali czy źle się czuję skoro idę spać, a inni odwiedzali, oglądali, żartowali, budzili. Miałem wrażenie że towarzystwo w ogóle nie zmrużyło oka, a granie, bębnienie, zapalanie i gaszenie światła w przebieralni gdzie spałem trwało całą noc. Gdy próbowali mnie budzić o 10.30 rano, tłumacząc że dzieci przychodzą i muszą się przebrać, byłem święcie przekonany że jest najwyżej 5 rano i jest to kolejny żart, jakich wiele przeżyłem mieszkając ongiś w internacie. Kiedyś za młodu przestawiono mi budzik, obudził mnie na 2 w nocy zamiast 5.30. Z kubkiem w ręku rzuciłem się po śniadanie, budząc tylko niesłychane zdziwienie pani w recepcji.
Ale niestety- budzący mnie kumpel nie żartował. Mimo że za oknami panował dzień, z totalnym niedowierzaniem podszedłem do ładującego się na oknie telefonu, przekonany że jest najdalej 5 rano. Niestety, 10.40, za chwilę rozpoczyna się kolejna część warsztatów, a ja czuję się jakbym wcale nie spał. Wycieczka na miasto, nigdzie nie ma pasztetów sojowych. Znajduję drogie tosty wegetariańskie w jakiejś kawiarni. Zmęczenie mija. Przyjmujący nas miejscowi ludzie są strasznie mili, wszystkich ich poznaję bliżej.
W czasie batizado dla dzieci, chrzcin nowych uczniów wielka niespodzianka- jakieś 10-cio czy 11-letnie dziecko, które już wcześniej dostrzegłem że jest bardzo zwinne i dobre w grze, nie dostaje pierwszej kordy na którą zdawało, ale drugą, po grze z kilkoma mistrzami. Mestres na początku nie dali mu kordy w ogóle i nie powiedzieli o co chodzi. Inne dzieci spekulowały że pewno dlatego że kopnął jednego z mestres w twarz (zresztą w dość pięknym triku). Jakieś mestre nawet podszedł do niego i położył mu palca na sercu, żeby niby zobaczyć czy mocno mu bije. Ale nie znęcali się nad nim długo, dostał tą drugą kordę na którą zasługiwał bohaterstwem. A co potrafią takie 15-latki z osiedli, to wara w dół- salta, akrobatyka, światowy poziom.
Andrzejki niestety poległy. Nikt nie wróżył z wosku, takowa myśl nawet nigdzie nie padła. Próbowałem chociaż naszym brazylijskim metres wytłumaczyć że są Andrzejki, ale nie wiedziałem jak się tłumaczy słowo "wosk", ani na portugalski, ani na hiszpański. I pomyśleć że robiłem na tym evencie za tłumacza- portugalskiego się przenigdy nie uczyłem, ale jakoś rozumiem chyba najwięcej ze wszystkich Polaków. Zresztą bariery językowe nie tworzyły widać takich wielkich barier, bo mestres bynajmniej nie spieszyli się z powrotem na noc do hotelu i żegnali się z pięć razy, co najmniej przez półtorej godziny. Wszyscy byli chyba bardzo zadowoleni, nie miałem wrażenia jakiejś negatywnej energii.
Inne tematy w dziale Kultura