rolikman rolikman
192
BLOG

Narodziny ideologii

rolikman rolikman Nauka Obserwuj temat Obserwuj notkę 1

Publikujemy poniżej polski przekład rozdziału "The Rise of an Ideology” („Narodziny ideologii”) pochodzącego z książki pt. Anatomy of an Epidemic: Magic Bullets, Psychiatric Drugs, and the Astonishing Rise of Mental Illness in America, (Crown Publishing Group, New York 2010) autorstwa Roberta Whitakera – amerykańskiego dziennikarza i  historyka medycyny, zajmującego się głównie genezą, historią i współczesną rolą biologicznego modelu psychiatrii.

Za swoją pracę Whitaker był wielokrotnie nagradzany, otrzymał m.in. George Polk Award for Medical Writing (1998) oraz National Association for Science Writers’ Award (1998). Wcześniej, w 1992 roku był stypendystą Massachusetts Institute of Technology w ramach programu „Knight Science Journalism Fellowships” przyznawanego dziennikarzom specjalizującym się w medycynie, naukach ścisłych i problematyce związanej ze środowiskiem naturalnym. W 1998 roku był współautorem serii artykułów dla dziennika „Boston Globe” na temat badań w psychiatrii, za którą nominowany był do Nagrody Pulitzera.

Zamiast szczegółowych przypisów, które występują w tekście oryginalnym, zamieszczamy całościową bibliografię. Przekład i publikacja za zgodą autora.

Zachęcamy również do zapoznania się z wywiadem, jakiego Whitaker udzielił Nowej Debacie w zeszłym roku.

*************************************************************************************

Narodziny ideologii

“Nic dziwnego, że studenci medycyny bezkrytycznie zaakceptowali dogmaty biomedycznego redukcjonizmu w psychiatrii. Nie starczało im czasu na czytanie i analizowanie literatury źródłowej. Sam, dopiero po pewnym czasie i w miarę upływu stażu specjalizacyjnego, zrozumiałem, że psychiatrzy równie rzadko co studenci czytają krytycznie literaturę medyczną.”

Collin Ross, profesor psychiatrii klinicznej w Southwest Medical Center w Dallas w stanie Teksas (1995)

Jak dotąd krok po kroku przeanalizowaliśmy najważniejsze aspekty epidemii zaburzeń psychicznych, jaka wybuchła w Stanach Zjednoczonych na przestrzeni ostatnich 50 lat. Przegląd literatury medycznej pod kątem uzyskiwanych rezultatów leczenia każe jednak podstawić kolejne pytanie. Dlaczego społeczeństwo przekonane jest, iż w ciągu ostatnich 50 lat mieliśmy do czynienia z „psychofarmakologiczną rewolucją” w psychiatrii, skoro literatura naukowa jednoznacznie wskazuje, że nic takiego nie miało miejsca? Jakie są źródła tego zadziwiającego złudzenia? Aby odpowiedzieć na to pytanie, musimy wrócić do genezy „biologicznego modelu psychiatrii” i prześledzić jego rozwój, a następnie omówić narrację, którą na swój temat rozpropagowała psychiatria po tym, jak ów model przyjęto za obowiązujący.

Trudne dni psychiatrii

Lata 50. XX w. to złote czasy w historii psychiatrii. Wydawało się wówczas, że każdego roku następują w niej przełomowe odkrycia i profesja ta miała wszelkie powody, aby widzieć przed sobą świetlaną przyszłość. Psychiatrzy otrzymali do swojej dyspozycji cudowne pigułki, dzięki czemu psychiatria upodobniła się do innych gałęzi medycyny. Kiedy Krajowy Instytut ds. Zdrowia Psychicznego (National Institute of Mental Health, NIMH) oraz inne środowiska zaczęły propagować teorię o nierównowadze chemicznej w mózgu jako przyczynie zaburzeń psychicznych wydawało się, że leki będą skutecznym antidotum na te fizjologiczne choroby. W słowach byłego dyrektora NIMH, Geralda Klermana, „Amerykańska psychiatria uznała psychofarmakologię za swoją specjalność”. Jednak już dwie dekady później dobre czasy minęły i psychiatria pogrążyła się w głębokim kryzysie. Stała się celem rozmaitych ataków, a sytuacja zrobiła się na tyle poważna, że nawet samo jej istnienie stanęło pod znakiem zapytania. Jak w 1980 roku zauważył ówczesny dyrektor Amerykańskiego Towarzystwa Psychiatrycznego (American Psy­chiatric Association, APA), Melvin Sabshin, „profesja dostała się pod ciężki ostrzał z wielu stron, tracąc z przy tym swoich sojuszników”.

Pierwszym poważnym problemem dla psychiatrii stało się intelektualne wyzwanie, jakie w 1961 roku rzucił jej Thomas Szasz, psychiatra na Uniwersytecie Stanowym Nowego Jorku w Syracuse, a które podważało jej legitymizację. W książce Mit choroby umysłowej (The Myth of Mental Illness) dowodził on, że zaburzenia psychiczne nie mają charakteru medycznego, a diagnozy psychiatryczne są wyłącznie etykietkami, jakie przykleja się ludziom zmagającym się z „życiowymi problemami” lub jednostkom zachowującym się w sposób niezgodny z normami społecznymi. Jego zdaniem psychiatrzy mają więcej wspólnego z policjantami i kapłanami aniżeli z lekarzami. Koncepcje Szasza wywołały poruszenie w środowisku psychiatrów, gdyż nawet media głównego nurtu, takie jak „ The Atlantic” i „Science”, uznały jego argumentację za trafną i istotną. Magazyn „Science” pisał, że traktat Szasza jest „niezwykle odważny i pouczający (…) śmiały i niejednokrotnie genialny”. Jak relacjonował później Szasz w rozmowie z dziennikiem „New York Times”, „ podczas wielokrotnych dyskusji, prowadzonych w zadymionych pokojach, słyszałem opinię, że Szasz pogrzebał psychiatrię. Taką też miałem nadzieję”.

Jego książka zapoczątkowała powstanie „ruchu antypsychiatrycznego”, który wsparli znani europejscy i amerykańscy intelektualiści, w tym m.in. Michel Foucault, R. D. Laing, David Cooper czy Erving Goffman. Publicznie kwestionowali oni „medyczny model” zaburzeń psychicznych sugerując, że szaleństwo jest „zdrową” reakcją na działania opresyjnego społeczeństwa. Szpitale psychiatryczne zaczęto przedstawiać jako ośrodki służące sprawowaniu kontroli społecznej, a nie leczeniu. Pogląd taki dodatkowo rozpowszechnił i utrwalił film pt. „Lot nad kukułczym gniazdem”, który w 1975 roku nagrodzony został kilkoma Oskarami. W obrazie tym pielęgniarka Ratched sportretowana jest jako zły glina, a film kończy się tym, że Randle Mc Murphy (Jack Nicolson) za nieprzestrzeganie szpitalnych zasad ukarany zostaje lobotomią.

Drugi problemem, z jakim psychiatria musiała się zmierzyć, była konieczność coraz silniejszej rywalizacji o pacjenta. W latach 60. i 70. rozkwitł w Stanach Zjednoczonych przemysł terapeutyczny. Pojawiły się tysiące terapeutów i konsultantów oferujących swe usługi „neurotykom”, do których – od kiedy Freud przywiózł do USA swoją kozetkę – psychiatria rościła sobie wyłączne prawa. Już w 1975 roku liczba terapeutów nie-psychiatrów przewyższyła liczbę praktykujących psychiatrów. Co więcej, z łask wypadły benzodiazepiny – neurotyczni pacjenci, którzy jeszcze w latach 60. ochoczo sięgali po owe „pigułki szczęścia”, teraz coraz chętniej wybierali terapię „krzyku pierwotnego” („primal scream therapy”), pobyt w Instytucie Esalen lub jedną z wielu innych terapii „alternatywnych” mających na celu uzdrowienie chorej duszy człowieka. Częściowo wskutek rosnącej konkurencji średnie zarobki roczne psychiatrów w latach 70. wynosiły zaledwie 70.600 dolarów i chociaż wynagrodzenie to było jak na tamte czasy przyzwoite, to jednak plasowało psychiatrię na dole tabeli dochodów, jeżeli chodzi o lekarzy w Ameryce. „Specjaliści od zaburzeń psychicznych nie będący psychiatrami przejmują wiele, jeśli nie wszystkie obszary, które psychiatria uważała za swoją domenę” ostrzegał David Adler, psychiatra z Uniwersytetu Tufta. W jego opinii uzasadniona była obawa, że psychiatria może po prostu „nie przetrwać”.

W obrębie psychiatrii pogłębiały się też podziały wewnętrzne. Mimo że wraz z pojawianiem się środka o nazwie torazyna model biologiczny zyskiwał przewagę, a większość psychiatrów zachwalała działanie leków, to jednak wielu freudystów, którzy jeszcze w latach 50. dominowali na amerykańskich uniwersytetach, nie zaakceptowało nowego oblicza psychiatrii. O ile uznawali oni pewną użyteczność leków psychiatrycznych, o tyle wciąż postrzegali zaburzenia psychiczne jako problem natury głównie psychologicznej. W rezultacie w latach 70. między wyznawcami teorii Freuda a zwolennikami „modelu biologicznego” rozgorzał głęboki, filozoficzny spór. Jakby tego było mało, w branży pojawiła się trzecia frakcja – zwolennicy „psychiatrii społecznej”. Grupa ta uważała, że psychozy i zaburzenia emocjonalne są często skutkiem konfliktu między jednostką a otoczeniem. W związku z tym, zmiana bądź stworzenie nowego, bardziej przyjaznego środowiska – jak uczynił to Loren Mosher w ramach Projektu Soteria – miało być skuteczną metodą leczenia. Podobnie jak freudyści psychiatrzy środowiskowi odrzucali zastosowanie farmaceutyków jako fundament terapii traktując je jako środki mogące w pewnych przypadkach okazać się pomocne, natomiast w innych – nie. Tym samym, jak scharakteryzował sytuację Sabshin, konflikt, który powstał między tymi trzema paradygmatami, wywołał w psychiatrii „kryzys tożsamości”.

Pod koniec lat 70. kierownictwo Amerykańskiego Towarzystwa Psychiatrycznego otwarcie mówiło o tym, że psychiatria toczy walkę o „przeżycie”. O ile w latach 50. była jedną najszybciej rozwijającą się dziedziną medycyny, o tyle już w latach 70. odsetek absolwentów medycyny wybierających psychiatrię na swoją specjalizację spadł z 11% do niecałych 4%. W artykule “Psychiatry’s Anxious Years” „New York Times” interpretował ten gwałtowny spadek zainteresowania psychiatrią wśród przyszłych lekarzy jako „szczególnie bolesny akt oskarżenia sformułowany pod jej adresem”.

Ignorowanie rzeczywistości

Jeśli chodzi o ocenę własnej sytuacji w latach 70. XX w., to kiedy psychiatrzy spoglądali w lustro, widzieli profesję znajdującą się pod obstrzałem ruchu „antypsychiatrycznego”, której status materialny zagrożony był przez terapeutów spoza zawodu, i którą targały wewnętrzne konflikty. Jednak, co najważniejsze, psychiatrzy przymykali oczy na sedno problemu polegającego na tym, że leki psychiatryczne zawiodły, a ich sprzedaż coraz bardziej spadała. I to właśnie ten czynnik przesądził o pogłębieniu się i utrwaleniu kryzysu.

Gdyby leki psychotropowe pierwszej generacji były naprawdę skuteczne, pacjenci tłumnie ustawialiby się po nie w kolejkach do gabinetów psychiatrycznych. Poglądy Thomasa Szasza uważającego, że choroba umysłowa to „mit”, potraktowano by zapewne jako intelektualną ciekawostkę, wartą rozważań w kręgach akademickich, ale nie osłabiłyby popytu na leki wśród pacjentów, którym pomagałyby przecież normalnie żyć. Co więcej, gdyby psychiatrzy rzeczywiście dysponowali skutecznymi lekarstwami, nie musieliby się obawiać konkurencji ze strony psychologów i innego rodzaju terapeutów – nawet gdyby cierpiący na depresje i stany lękowe decydowali się spróbować leczenia krzykiem czy kąpieli błotnych, lub wybierali rozmowę terapeutyczną z psychologiem, to i tak zapewne chcieliby mieć w domu, choćby na wszelki wypadek, skuteczne tabletki przepisane przez psychiatrę. Nie byłoby również w psychiatrii tylu wewnętrznych podziałów – gdyby leki rzeczywiście przynosiły pacjentom długotrwałą ulgę, cała profesja uznałaby medyczny model zaburzeń psychicznych za właściwy. W porównaniu z farmakoterapią inne formy leczenia – psychoanaliza i terapie środowiskowe – okazałyby się wówczas zbyt pracochłonne i w efekcie zbędne. A jednak psychiatria pogrążyła się w latach 70. w kryzysie, którego zasadniczą przyczyna był fakt, że aura „magicznych pigułek” otaczająca wcześniej leki psychiatryczne do tego czasu wyparowała.

Od kiedy tylko torazynę zaczęto stosować w szpitalach psychiatrycznych, wielu przebywających tam pacjentów wzbraniało się przed jej przyjęciem. Niechęć ta była tak duża, że niejednokrotnie markowano zażycie leku ukrywając go pod językiem. Takie zachowania były na tyle powszechne, że na początku lat 60. skłoniły producenta torazyny – firmę Smith, Kline and French – do produkcji tego specyfiku w formie płynnej, aby łatwiej można było  przymusić pacjenta do jego przyjęcia. Inni producenci zaczęli produkować swoje neuroleptyki w formie zastrzyków domięśniowych, które można było opornym pacjentom podawać na siłę. Jedna z reklam torazyny w płynie w krzykliwym tonie ostrzegała odbiorców: „Uwaga! Pacjenci psychiatryczni znani są z UNIKANIA LEKARSTW”. We wczesnych latach 70. pacjenci, którzy doświadczyli przymusowego leczenia, zaczęli zrzeszać się oddolnie w rozmaite grupy takie jak np. „Insane Libera­tion Front” i „Network Against Psychiatric Assault”.  Podczas manifestacji organizowanych przez te środowiska popularne było wypisywane na transparentach hasło: “hugs not drugs!”.

 

Protesty tych grup uwiarygodnił w oczach opinii publicznej film „Lot nad kukułczym gniazdem”. Co ważne, jego premiera miała miejsce krótko po tym, jak psychiatria musiała tłumaczyć się w związku z doniesieniami, iż w ZSRR neuroleptyki stosuje się do torturowania dysydentów politycznych. Najwyraźniej środki te wywoływały u zdrowych ludzi taki ból fizyczny, że woleli oni wyrzec się swoich poglądów i zaniechać krytyki komunizmu, niż przyjmować kolejne dawki np. haldolu. Według relacji rosyjskich dysydentów leki psychiatryczne zamieniały ludzi w „warzywa”, a „New York Times” przyrównał podawanie tych środków opozycjonistom do dokonywania „duchowego morderstwa”. W 1975 roku amerykański senator ze stanu Indiana, Birch Bayh, zainicjował senackie dochodzenie w sprawie wykorzystania neuroleptyków w amerykańskich instytucjach poprawczych dla dzieci i młodzieży. Publiczne przesłuchania przed powołaną w tym celu komisją zdominowali osadzeni, których leczono psychiatrycznie. Zeznawali oni, że podawane im leki powodowały „potworny ból” i zmieniały ich w „emocjonalne zombie”. „Antypsychotyki”, mówił jeden z byłych pacjentów, „stosuje się tam nie po to, żeby nas leczyć, lecz aby się nad nami znęcać i mieć nas pod kontrolą. Tylko o to chodzi”.

Nagle przestano lekom tym przypisywać właściwości, dzięki którym kompletny szaleniec “potrafi spokojnie usiąść i zaczyna mówić do rzeczy”, jak reklamował te specyfiki magazyn „Time” w 1954 roku. I nawet jeśli w oczach opinii publicznej różowy obraz antypsychotyków rysowano od wielu lat, to benzodiazepiny tym razem straciły swa dobrą reputację na dobre. Rząd federalny zaklasyfikował je do kategorii „schedule IV drugs” ( tj. leków mogących m.in. wywoływać uzależnienie – przyp. tłum.), a niedługo po tym fakcie senator Edward Kennedy publicznie stwierdził, że stosowanie benzodiazepinów zmienia życie pacjenta w „koszmar uzależnienia”. Trzeba w tym miejscu przypomnieć, że przeciwpsychotyki i benzodiazepiny to dwie kategorie leków, które zapoczątkowały „psychofarmakologiczną rewolucję” w psychiatrii. Negatywne światło, w jakim zaczęto je teraz przedstawiać, spowodowało w latach 70. gwałtowny spadek ich sprzedaży – z 223 milionów zrealizowanych recept w roku 1973 do 153 milionów w roku 1980. W artykule na temat „nerwowych lat” psychiatrii „New York Times” pisał, że studenci medycyny unikają tej specjalizacji przede wszystkim dlatego, że terapie psychiatryczne uważane są za „mało skuteczne”.

Jednak psychiatrzy nie tylko nie chcieli rozmawiać na ten niewygodny temat, ale nie chcieli nawet przyznać, że w ogóle istnieje jakiś problem (...)

(...)

Robert Whitaker 

Przeczytaj cały artukuł w serwisie Nowa Debata

Rozdział pt. “The Rise of an Epidemic” pochodzi z książki Roberta Whitakera zatytułowanej Anatomy of an Epidemic: Magic Bullets, Psychiatric Drugs, and the Astonishing Rise of Mental Illness in America, Crown Publishing Group, New York 2010. (str. 263-282). Przełożył Mateusz Rolik, współpraca Tomasz Gabiś.

rolikman
O mnie rolikman

Nowości od blogera

Komentarze

Inne tematy w dziale Technologie