Kiedyś zarzucano PZPR, iż uprawia propagandę sukcesu. Działającym zaś obecnie w Polsce partiom można zarzucić propagandę strachu. Zarówno, bowiem Prawo i Sprawiedliwość, jak i Platforma Obywatelska odwołują się w swej filozofii marketingu politycznego do tych samych negatywnych emocji, a więc do strachów, lęków, obaw i bojaźni społeczeństwa. PiS straszy ludzi tak zwanym „układem”, a PO w reakcji na to PiS-em. I tak na okrągło, wokół tych dwóch – wytworzonych na potrzeby kampanii politycznych – „socjotechnicznych upiorów”, toczy się w Polsce debata publiczna.
Propaganda strachu nie jest niczym nowym i w całej historii III Rzeczpospolitej, zgromadziła już swój bogaty dorobek. Na początku lat dziewięćdziesiątych, znajdujące się wówczas u władzy środowiska postsolidarnościowe straszyły perspektywą powrotu postkomunistów do władzy. W rewanżu na ten socjotechniczny zabieg – postkomunistyczna lewica straszyła najpierw bolesnymi kosztami wprowadzanych reform, by następnie sięgnąć – po nieco bardziej z pijarowskiego punktu widzenia – wyrafinowany manewr, wytwarzając stereotyp „prawicowego oszołoma”. Ów „prawicowego oszołoma” przedstawiano, jako wroga postępu, istotę zacofaną i nie znającą świata, człowieka bez kultury i wykształcenia, a przede wszystkim nieustannego awanturnika. W opozycji do niego posługiwano się zaś ideałem „lewicowego salonowca”, czyli człowieka potrafiącego zachowywać się na politycznych salonach, znającego co najmniej kilka języków obcych, często bywającego w świecie, świetnie wykształconego, umiejącego poprawnie jeść bezy oraz zawsze gotowego do kompromisu. Obydwa te modele miały charakter pewnego rodzaju heurystycznych typów i zostały stworzone, wybitnie na potrzeby kampanii propagandowej. W realizowanej praktyce socjotechnicznej negatywny stereotyp przeciwstawiono, nieistniejącemu w rzeczywistości wyimagowanemu ideałowi. A wszystko po to, aby zbudować korzystny dla lewicy porównawczy kontrast i przestraszyć wyborców perspektywą dojścia do władzy „prawicowego oszołoma”. Zabieg ten, jak pokazała historia okazał się niezwykle skuteczny, między innymi dlatego, iż forsowaną przez socjotechnicznych strategów SLD – optykę postrzegania politycznej rzeczywistości, podchwyciły najbardziej wpływowe w Polsce media. W latach dziewięćdziesiątych lewica święciła ogromne tryumfy. Do czasu…
Każda elita polityczna, aby utrzymać się przy władzy (lub też w odwrotnej sytuacji - ją zdobyć), potrzebuje jakiegoś upioru. Wyborców można, bowiem z powodzeniem, tak samo skutecznie mobilizować za pomocą zarówno bodźców pozytywnych, jak i negatywnych. Gdy brakuje przekonywującej politycznej wizji tego co chce się zrobić w przyszłości, merytorycznych programów, kreatywności w działaniu, to trzeba się odwołać do argumentów irracjonalnych oraz emocjonalnych. Wtedy potrzebny jest upiór, aby zastraszyć społeczeństwo czarną perspektywą. A wszystko według zasady, że: – „jak umysł śpi, to budzą się upiory”. Poszczególne wybory zazwyczaj wygrywa ten, kto – w kategoriach negatywnych – lepiej opisze swojego przeciwnika. Kto stworzy doskonalszą jego karykaturę. Kto użyje bardziej pejoratywnych desygnatów znaczeniowych i w konsekwencji doprowadzi do większego zastraszenia, zniesmaczenia oraz zawstydzenia wyborców. Cała sztuka polega właśnie na tym, aby na „publiczny ekran” dokonać projekcji negatywnego obrazu swojego politycznego rywala. Przy czym: – mój sygnał musi być silniejszy od jego sygnału... W roku 1995, w trakcie wyborów prezydenckich, walczący o reelekcję Lech Wałęsa imputował kandydatowi lewicy – Aleksandrowi Kwaśniewskiemu wizerunek postkomunisty; Kwaśniewski odpowiedział wizerunkiem „zaściankowca”. To jednak przekaz Kwaśniewskiego okazał się nieco bardziej silny i przekonywujący. Właściwie każda elita polityczna, walczącą w określonym czasie o władzę w Polsce, potrzebowała swojego upiora. W różnych okresach straszono Moczulskim, Krzaklewskim, Lepperem, Giertychem. W zależności od potrzeb, różna była tylko skala, a także intensywność tego procesu.
Ani Platforma Obywatelska, ani Prawo i Sprawiedliwość nie wymyśliły w tym zakresie niczego nowego. Zachwycanie się, więc ich rzekomo wysoką jakością marketingową jest co najmniej grubą przesadą. Obydwie partie stosują, w zasadzie, te same dobrze znane, stare, sprawdzone, ale w gruncie rzeczy prymitywne socjotechniczne metody, które można określić jednym wspólnym mianem „propagandy strachu”. Od technik stosowanych w latach dziewięćdziesiątych odróżnia je tylko poziom agresywności i siła ekspresji, myśl przewodnia całej tej strategii jest jednak taka sama. Zarówno PO, jak i PiS odwołują się do emocji skrajnie negatywnych. Nie do sympatii lecz antypatii! Nie do walorów lecz kompleksów! Nie do autorytetów lecz upiorów! Zamiast zaufania propagują nieufność; zamiast dialogu – nienawiść; a zamiast nadziei – apokalipsę. Każde z tych ugrupowań, w równej mierze i niezależnie od swoich werbalnych deklaracji, uprawia więc tak zwany „czarny pijar”.
W roku 2005 Prawo i Sprawiedliwość doszło do władzy, gdyż nadało projekcję niezwykle niekorzystnego obrazu Platformy Obywatelskiej. Stworzono dychotomię "polski liberalnej" i "polski solidarnej"; dokonano konstrukcji projektu tak zwanej "IV Rzeczpospolitej", w domyśle pozostającej w opozycji wobec III; sięgnięto po upiory „układu” oraz „liberała”. Poskutkowało, gdyż społeczeństwo uwierzyło w wizję złego, skorumpowanego, a także zarządzanego przez mafię świata. Wyborcy zagłosowali na PiS, bo chcieli być po „jasnej stronie mocy”… Niestety, w realnym wymiarze odbicie posiadały jedynie negatywne konstatacje, prezentowane przez ugrupowanie braci Kaczyńskich, ale pozytywne nie istniały. Nie było czegoś takiego, jak projekt "IV Rzeczpospolitej"! Nie realizowano programu "polski solidarnej”. Nie skończono z procesem upartyjniania Państwa, a wręcz go zdynamizowano. Zilustrowany przez Prawo i Sprawiedliwość obraz opierał się na lękach oraz skrajnych uproszczeniach. Przeprowadzono niczym nieuprawnione uogólnienia, generalizacje, jak również wyabstrahowania. Oczywiście, tak zwany „układ” realnie istnieje, ale nie można go sprowadzać tylko i wyłącznie do Platformy Obywatelskiej, a liberałowie, koniunkturaliści, czy oportuniści występują właściwie we wszystkich ugrupowaniach. Nie jest to bynajmniej jedynie problem PO.
W odpowiedzi, partia Donalda Tuska wytworzyła stereotyp „PiS-owca”. Nosiciel tego przymiotnika, to według forsowanego natarczywie w mediach schematu typologicznego – ktoś obrzydliwy, nieufny, wrogi i podejrzliwy wobec ludzi, nie rozstający się z dyktafonem w kieszeni, ciągle knujący jakiś spisek oraz tropiący wszystkich wszem i wobec, człowiek bez kultury, obycia, a także wykształcenia, pochodzący ze wsi albo małych miasteczek i nie potrafiący zachować się na tak zwanych politycznych „warszawskich salonach”, a w dodatku jeszcze nie znający języków obcych, jak rownież nie umiejący jeść poprawnie, kuszących podniebienia elit bezów, co w życiu publicznym jest wręcz przestępstwem. Wytworzony przez Platformę Obywatelską przekaz okazał się na tyle silny, iż zdołał zagłuszyć wyborczy komunikat Prawa i Sprawiedliwości z 2005 roku. Stratedzy socjotechniczni PO lepiej zilustrowali – w kategoriach negatywnych – przeciwnika. Stereotyp „PiS-owca” zadziałał, bo przecież wyborcy nie chcą głosować na powszechnie wyśmiewanego oraz lekceważonego w mediach i całej popkulturze „przychlasta”. Tyle tylko, że cały ten emitowany obraz rzeczywistości opiera się na ogromnych uproszczeniach, kompleksach i społecznych lękach. Platforma – wbrew swoim czysto werbalnym deklaracjom – podobnie, jaki i PiS propaguje „czarny pijar”, a także propagandę strachu.
Romano Manka-Wlodarczyk
Autor jest socjologiem, zajmuje się analizami z zakresu filozofii polityki i socjologii polityki oraz obserwacją uczestniczącą. Interesuje go zwłaszcza fenomenologia, a także hermeneutyka. Jest redaktorem naczelnym Czasopisma Eksperckiego Fundacji FIBRE oraz członkiem zarządu tej organizacji. Pełni również funkcję dyrektora zarządzającego Instytutu Administracja.
Nowości od blogera
Inne tematy w dziale Polityka