Po roku 1989 zbudowano w Polsce samorządowe instytucje, ale nie zdołano zbudować samorządowych postaw. W praktyce doświadczenia codziennego, nie istnieje samorząd w rozumieniu sposobu na życie; istnieje jedynie samorząd, jako sposób na sprawowanie władzy i to jeszcze w dość wypaczonej formie. Ludzie nie stali się gospodarzami na swoim „lokalnym podwórku” i nie biorą spraw w swoje ręce.
W roku 1997 lider AWS Marian Krzaklewski, na dzień, czy dwa przed pamiętnymi wyborami do parlamentu powiedział, w wywiadzie dla „Gazety Wyborczej”: – „Idziemy po władzę, aby oddać ją ludziom”. NIE ODDALI!!! Wręcz przeciwnie zabrali ją sobie… Co prawda utworzono wówczas drugi szczebel administracji samorządowej – tak zwany powiat, ale w ślad za tym wprowadzono wybitnie centralistyczną, partyjną ordynację wyborczą.
W ten sposób powstaje znana z „afery Rywina” tak zwana „grupa trzymająca władzę” tyle tylko, że na lokalnym poziomie. Do grupy tej szybko przyłączają się miejscowy dzielnicowy policji, lekarz, komendant Ochotniczej Straży Pożarnej, radca prawny, a czasami nawet i ksiądz. Radni są gotowi przegłosować wszystko, co im tylko wójt karze.
Siłę samorządu mierzy się nie liczbą rozmaitych biur, urzędów, czy innych jednostek administracyjnych, lecz w pierwszej kolejności ilością organizacji pozarządowych, a przede wszystkim oddolnych inicjatyw. Sam urząd zlokalizowany na dole, na najniższym z możliwych szczebli, wśród mieszkańców jeszcze nie przesądza o samorządności. Do realizowania zasady samorządności potrzebne są, bowiem samorządowe postawy. Lokalne instytucje wyznaczają jedynie pewne ramy, aby samorząd mógł w ogóle zaistnieć, ale trzeba je jeszcze napełnić samorządową treścią, czyli lokalnymi działaniami. Tylko wtedy możemy mówić o samorządności: – gdy konkretne prawa oraz instytucje funkcjonują w praktyce; gdy odważnie korzystamy ze swoich uprawnień i aktywnie uczestniczymy w lokalnej demokracji. W innym przypadku samorząd, to tylko puste słowo, wirtualna fasada, iluzja, slogan. Czy zatem w Polsce mam do czynienia z samorządnością? A może trzeba zapytać jeszcze szerzej: – czy w ogóle mamy do czynienia ze społeczeństwem obywatelskim?
W sensie instytucji materialnej samorząd w Polsce na pewno istnieje, wytworzono przecież cały szereg różnego rodzaju administracyjnych struktur, procedur prawnych, czy mechanizmów kreowania decyzji. Realnie istnieje jednak nie tylko to, co widzimy, ale również, to czego doświadczamy. A czy doświadczamy samorządu?! Czy w tym najbardziej podstawowym psychospołecznym wymiarze realizuje się samorząd, jako pewnego rodzaju konglomerat postaw, jako sposób na życie?! Czy „przeżywamy” samorząd?! Niestety, w Polsce mamy do czynienia bardziej z alienacją samorządu, niż z jego implementacją… Istnieją puste formuły, ale ludzie w to nie wchodzą, nie uczestniczą w tym, nie biorą – jakby chciał były prezydent Lech Wałęsa – spraw w swoje ręce. Władza (nawet ta najniższa), to ciągle „oni”, nie „my”. Dlaczego…?
Pieniądze nadal dzieli się na górze... O tym ile środków znajdzie się w budżecie konkretnej gminy, nie decyduje przecież, w największym stopniu wójt tej gminy, tylko jakiś anonimowy urzędnik siedzący w Warszawie. Oczywiście zawsze można powiedzieć, iż pieniądze wrócą na dół w postaci subwencji, ale prężcież stosowane algorytmy podziału środków finansowych dla samorządów, nie są wprost proporcjonalne do efektywności określonego samorządu, nie zależą tylko od jego zaradności. Dany wójt może dzielić, ale jedynie to co dostanie z góry. A niejednokrotnie są to „ochłapy”! Na płaszczyznę samorządu terytorialnego przekazuje się coraz to nowe zadania, ale w ślad za tym nie idą dyspozycje finansowe. Mieszkańcy płacą podatki, ale później już nie mają pojęcia co się z nimi dzieje. Nie decydują o ich przeznaczeniu. Nie kontrolują tego procesu.
W roku 1997 lider AWS Marian Krzaklewski, na dzień, czy dwa przed pamiętnymi wyborami do parlamentu powiedział, w wywiadzie dla „Gazety Wyborczej”: – „Idziemy po władzę, aby oddać ją ludziom”. NIE ODDALI!!! Wręcz przeciwnie zabrali ją sobie… Co prawda utworzono wówczas drugi szczebel administracji samorządowej – tak zwany powiat, ale w ślad za tym wprowadzono wybitnie centralistyczną, partyjną ordynację wyborczą. O tym, kto ma być prezydentem w Warszawie, Krakowie, Poznaniu, czy Gdańsku, decydują w pierwszej kolejności stołeczni partyjni liderzy, albo inne wąskie grona. Wyborcy później wybierają tylko pomiędzy poszczególnymi propozycjami, narzuconymi w sposób arbitralny z góry. Kandydat na radnego może dostać w określonym okręgu najwięcej głosów, ale nie wejść do rady, bo o podziale mandatów decydują w pierwszej kolejności algorytmy przeliczania głosów na poszczególne listy. Ludzie zaraz po wyborach trącą wpływ na swoich przedstawicieli, gdyż istniejące mechanizmy i procedury nie dają możliwości wpływania na zachowania radnych. O postawie radnego decyduje w największym stopniu dyscyplina partyjna, lub też fakt przynależności do jakiejś innej zbiorowej grupy, ale nie konkretne oczekiwania wyborców. Ci ostatni mają w każdej sytuacji najmniej do powiedzenia. Nie dziwmy się więc, że społeczeństwo w sposób ostentacyjny bojkotuje kolejne wybory! W gruncie rzeczy realizowane jest, bowiem nadal to samo centralistyczne prawo i centralistyczne mechanizmy. Dotacje rozdzielane są według klucza partyjnego. Minister w rządzie, czy marszałek sejmiku samorządowego z ugrupowania "Y" udziela koncesji wójtom, burmistrzom oraz prezydentom z ugrupowania "Y". I tak na okrągło...
Do tego dochodzi jeszcze ta cała omnipotencja władzy samorządowej. W 2002 roku SLD w „politycznym uniesieniu” realizacji przedwyborczych haseł z roku 2001, wprowadziło tak zwane bezpośrednie wybory wójtów, burmistrzów i prezydentów. To bardzo dobry pomysł, ale z pewnymi istotnymi zastrzeżeniami. Otóż przy okazji, bowiem ustanowiono w jednostkach samorządu terytorialnego – podstawowego szczebla jednoosobowe zarządy, cedując w całości władzę organu wykonawczego na wójtów, lub w większych aglomeracjach ich instytucjonalnych odpowiedników, a więc burmistrzów oraz prezydentów i pozbawiając społeczeństwo wszelkiej kontroli nad nimi. Trawestując znane ludowe powiedzenie: – teraz wójt w zagrodzie nie tylko równy wojewodzie, ale w rzeczywistości o wiele ważniejszy od wojewody. Jeżeli, ktoś w konkretnej gminie, bądź mieście chce zostać wójtem, burmistrzem, czy prezydentem, to w pierwszej kolejności musi wystawić kandydatów na radnych, co najmniej w połowie okręgów wyborczych. W praktyce musi więc, albo należeć do którejś z istniejących już na danym terenie partii, albo założyć swój własną… Nawiasem mówiąc: – „klikę”. To przede wszystkim interesy tej "kliki" realizowane są po wyborach, ale nie mieszkańców. A jeżeli już to w małym stopniu. W ten sposób powstaje znana z „afery Rywina” tak zwana „grupa trzymająca władzę” tyle tylko, że na lokalnym poziomie. Do grupy tej szybko przyłączają się miejscowy dzielnicowy policji, lekarz, komendant Ochotniczej Straży Pożarnej, radca prawny, a czasami nawet i ksiądz. Radni są gotowi przegłosować wszystko, co im tylko wójt karze. Doświadczenia pokazują, iż jak trzeba to nawet zmarłego radnego są w stanie uznać za żywego i nie podjąć uchwały o wygaśnięciu jego mandatu, aby tylko utrzymać większość w strukturze organu stanowiącego. Nie bez kozery, jeden z lokalnych oponentów wójta, w pewnej małej gminie, powiedział kiedyś iż jakby trzeba było to radni uchwaliliby wobec niego nawet karę śmierci. Zatrudniony na urzędowym etacie radca prawny, wszystko uzna za zgodne z prawem. Mechanizmy społecznej kontroli nie funkcjonują, a jeżeli już to bardzo słabo i w ograniczonym zakresie. Wyborcza weryfikacja jest najczęściej czystą iluzją – szczególnie w małych ośrodkach, gdzie działa, to (co ja nazywam) „prawem prowincji”. Ludzi zawsze można zastraszyć, bądź kupić, a przeciwników politycznych skutecznie zdezawuować. Lokalna opinia publiczna, najczęściej popiera tych, którzy aktualnie rządzą. Jaki procent wójtów został w Polsce po 1990 roku pozbawiony władzy, w wyniku referendów, w sprawie odwołania organu wykonawczego, chociaż gdzie niegdzie stawiane przez zbuntowanych mieszkańców zarzuty były bardzo poważne. Znikomy!
Mamy w Polsce samorządowe struktury, ale daleko nam do samorządowej świadomości. Tymczasem w rozwiniętych zachodnich państwach – samorząd to podstawa, fundament; nie tylko demokracji, ale przede wszystkim społeczeństwa obywatelskiego. Samorząd, to nie tylko sposób wyłaniania władzy, regulacje prawne, procedury podejmowania decyzji, ale samo życie… To przede wszystkim – najlepszy sposób na życie! W najszerszym rozumieniu – pewnego rodzaju kultura, codzienna praktyka, reguła, obyczaj., tradycja. To nie tylko materialne instytucje, ale przede wszystkim realne materialne i niematerialne doświadczenia oraz wynikające z nich postawy. To realne, namacalne działania, a także inicjatywy oddolne. Samorząd, to władza która należy zawsze do nas. Władza, którą pojmujemy zawsze w kategoriach „my”; nigdy „oni”. Samorząd, to nasze prawdziwe „lokalne podwórko”, które urządzamy sobie według naszych własnych oddolnych koncepcji.
Romano Manka-Wlodarczyk
Autor jest socjologiem, zajmuje się analizami z zakresu filozofii polityki i socjologii polityki oraz obserwacją uczestniczącą. Interesuje go zwłaszcza fenomenologia, a także hermeneutyka. Jest redaktorem naczelnym Czasopisma Eksperckiego Fundacji FIBRE oraz członkiem zarządu tej organizacji. Pełni również funkcję dyrektora zarządzającego Instytutu Administracja.
Nowości od blogera
Inne tematy w dziale Polityka