W opinii fachowców wydarzeniem, które w największym stopniu przesądziło o zwycięstwie Platformy Obywatelskiej, w wyborach parlamentarnych w 2007 roku była telewizyjna debata pomiędzy Donaldem Tuskiem a Jarosławem Kaczyńskim. Do tego momentu, w różnego rodzaju badaniach opinii publicznej, dość pewnie prowadził PiS. A jak wyglądała sama debata?! Jarosławowi Kaczyńskiemu publiczność w brutalny sposób przerywała wypowiedzi aż 46 razy. Dla porównania Donaldowi Tuskowi tylko 9, w dodatku w większości przypadków łagodnie. Polskie życie publiczne cechuje się nierównymi zasadami gry.
Publiczność zaproszona do telewizyjnego studia, podczas najważniejszych politycznych debat powinna się zachowywać podobnie, jak ława przysięgłych w amerykańskim sądzie. Powinna dać możliwość swobodnego wypowiadania się obydwu stronom, spokojnie je wysłuchać, a na końcu w postaci glosowania wydać werdykt. W przypadku ławy przysięgłych werdykt rozstrzyga o winie bądź niewinności oskarżonego, w przypadku zaś politycznych debat, dotyczy przede wszystkim kwestii, który z polityków wypadł lepiej, który był bardziej przekonywujący, czy który miał lepsze argumenty. Dla ławy przysięgłych milczenie powinno być cnotą, musi ona przez cały czas trwania przewodu sądowego uważnie, bezstronnie oraz bez wewnętrznego nastawienia wysłuchiwać argumentów przedstawianych przez poszczególne strony. Na straży prawidłowości reguł postępowania procesowego stoi niezależny, niezawisły, a przede wszystkim bezstronny sędzia. W trakcie politycznej debaty na straży prawidłowości reguł jej prowadzenia i równych zasad gry, powinien stać najbardziej wiarygodny, obiektywny, a także niezależny dziennikarz, a publiczność powinna milczeć podobnie, jak ława przysięgłych w amerykańskim sądzie; z tą tylko różnicą, że może ona co najwyżej bić brawo w uznaniu aprobaty dla racji przedstawianych przez konkretnych polityków. Aplauz powinien się jednak odnosić tylko w stosunku do wypowiadanych treści, a nie z góry i a priori do polityka, który je wygłasza.
W zachodnich, rozwiniętych demokracjach niedopuszczalne jest, aby publiczność rozmieszczona podczas politycznej debaty w telewizyjnym studiu była w swych reakcjach stronnicza, aby w jakikolwiek sposób okazywała dezaprobatę dla któregokolwiek z jej uczestników. Chamskie zachowanie publiczności – wyrażające się w buczeniu, przekrzykiwaniu, czy wyśmiewaniu określonych mówców – jest wręcz nie do pomyślenia. Na zachodzie Europy nikt sobie nawet takiej sytuacji nie wyobraża. W renomowanej, szanującej się stacji telewizyjnej nigdy nie mogłoby do niej dojść. Obiektywny, zachodni dziennikarz prowadzący debatę, który spostrzegłby stronnicze zachowanie publiczności (nie mówiąc już o niekulturalnym) natychmiast podjąłby odpowiednią interwencję, a nawet doprowadził do wyproszenia zakłócających dyskusję osób, czy nawet przerwania samej debaty. W Polsce natomiast nikomu to nie przeszkadza. Stronnicze, a nawet chamskie zachowania publiczności stały się niestety wręcz powszechnie uznawanym standardem, swoistą normą życia publicznego.
Najważniejszym wydarzeniem, które przesądziło o zwycięstwie Platformy Obywatelskiej, w wyborach parlamentarnych w 2007 roku była telewizyjna debata pomiędzy liderami dwóch najpopularniejszych w Polsce ugrupowań politycznych – Donaldem Tuskiem oraz Jarosławem Kaczyńskim. Właśnie to wydarzenie zmieniło w największym stopniu bieg historii, gdyż we wcześniejszych badaniach opinii publicznej, dość zdecydowanie prowadził PiS. Od momentu zaś debaty inicjatywę przejęła Platforma Obywatelska. Sama jednak debata, to przykład skrajnej, nieprawdopodobnej wręcz manipulacji polskich mediów.
Audytorium umieszczone w telewizyjnym studiu swoim zachowaniem wyraźnie sugerowało wyborcom, zgromadzonym przed ekranami telewizorów, który z dyskutujących polityków ma rację, który przedstawia lepsze argumenty, który jest bardziej przekonywujący i na którego w ostatecznym rozrachunku należy zagłosować podczas wyborów, choć miało to znikomy związek z wygłaszanymi przez obydwu polityków werbalnymi treściami. Jarosławowi Kaczyńskiemu publiczność, w sposób niebywale brutalny przerywała wypowiedzi, aż 46 raz; z kolei Donaldowi Tuskowi w niezwykle łagodny tylko 9. Całą debatę prowadziła w trzech częściach trójka znanych dziennikarzy: – Joanna Wrześniewska-Zygier, Monika Olejnik i Krzysztof Skowroński. Ile razy zareagowali na stronnicze, nieobiektywne, a w obszernych fragmentach wręcz chamskie zachowania publiczności? Ani razu! Żaden z prowadzących nie podjął nawet jednej próby zdyscyplinowania tendencyjnie zachowującej się publiczności. Tolerancja dziennikarzy, w stosunku do faktów łamania ustalonych wcześniej reguł debaty, przez lidera Platformy Obywatelskiej była także większa, niż miało to miejsce w przypadku przewodniczącego Prawa i Sprawiedliwości. Donaldowi Tuskowi pozwolono mówić po sygnale dźwiękowym, oznaczającym koniec czasu na wypowiedź aż 8 razy; Jarosławowi Kaczyńskiemu o połowę mniej. W wypowiedzi Jarosława Kaczyńskiego dziennikarze ingerowali 9 razy; w Donalda Tuska 7. W jednym przypadku Monika Olejnik pozwoliła sobie wobec lidera PiS-u na niedopuszczalny komentarz – sugerując, iż do debaty przygotowała go propagandowo ręka Neli Rokity. Na takich warunkach nie prowadzi się uczciwej debaty. Na zachodzie Europy żaden z szanujących się dziennikarzy, czy też polityków nigdy nie pozwoliłby sobie, aby brać udział w podobnym żenującym, zmanipulowanym „targowisku”.
Gdy się obserwuje debatę telewizyjną Tusk – Kaczyński z 2007 roku, to ma się wrażenie, iż publiczność stanowili nie studenci, przedstawiciele młodej inteligencji, lecz rozwydrzeni pseudokibice warszawskiej Legii, Ruchu Chorzów, bądź krakowskiej Wisły. Jarosław Kaczyński merytorycznie nie przegrał z Donaldem Tuskiem. Obydwaj politycy mówili mniej więcej to samo, a właściwie nic konkretnego nie mówili… Tusk był może tylko trochę bardziej „efekciarski” i lepszy wizualnie. Kaczyński przegrał jednak z publicznością. Pozwolono, bowiem, aby ta publiczność go zakrzyczała, niczym na jakimś małomiasteczkowym, prowincjonalnym targu. Powstało jednak wówczas pewne wrażenie, polityczny obraz, który następnie przerobiono na socjologiczną tendencję... Wyborcom w 2007 roku, po prostu narzucono wybór, najważniejsze ośrodki opiniotwórcze zasugerowały im na kogo należy głosować, a ludzie podchwycili ten wykreowany sztucznie sposób myślenia i z takim nastawieniem poszli do urn.
Romano Manka-Wlodarczyk
Autor jest socjologiem, zajmuje się analizami z zakresu filozofii polityki i socjologii polityki oraz obserwacją uczestniczącą. Interesuje go zwłaszcza fenomenologia, a także hermeneutyka. Jest redaktorem naczelnym Czasopisma Eksperckiego Fundacji FIBRE oraz członkiem zarządu tej organizacji. Pełni również funkcję dyrektora zarządzającego Instytutu Administracja.
Nowości od blogera
Inne tematy w dziale Polityka