rosemann rosemann
2419
BLOG

Blaza i inwigilacja w Babich Dołach (długie!)

rosemann rosemann Kultura Obserwuj notkę 15

 

 

 

 

Chcąc nie chcąc wpisałem się w schemat „kulturalnej Polski”, narysowany w wywiadzie ze „specjalistą” na portalu u Tomasza Lisa. Wedle tego schematu Polska w lipcu dzieli się na tych, co jadą na Open’er i tych, co wybierają „Święto Świni”. Nie za bardzo mi po drodze z większością tych, co wybierają lepiej ale o „Święci Świni” usłyszałem pierwszy raz i nawet nie wiem, gdzie i kiedy się to szlachetne zwierzę czci.

Żeby się jakoś wyróżnić, inaczej niż wszyscy, którzy na Open’er pojechali do Kosakowa, ja tradycyjnie wybrałem się do Babich Dołów. Mało kto zaprzeczy, że babie doły są z zasady lepsze od najlepszego nawet Kosakowa.

W tym roku festiwal niejako narodził się po raz kolejny. Teraz już bez tytularnego sponsora. I od razu dało się to zauważyć. Było jakby skromniej a poszczególne sceny, dotąd zielone i opisane nazwą i logo Heinekene, były smutne i jakby obite papą.

Niektórzy twierdzili, że widać to też w tak zwanym line-up ale z tym i wcześniej różnie bywało. Mam więc nadzieję, że tak po prostu wyszło.

Z uwagi na napięty repertuarowo czerwiec i fakt, że nie dysponuję firmową kartą kredytową na różne foie gras, pojechałem tylko na jeden dzień. Z tego powodu miałem lekki problem z wyborem zestawy wykonawców. Pearl Jam i Faith no More już widziałem wiec zastanawiałem się albo nad środą albo nad piątkiem czyli nad Black Keys albo Jackiem White. Przeważyło to, że White widziałem ze składem Raconteurs. I to, ze w środę miały pojawić się siostry Haim. A, jak przyznawałem nie raz, kobieta z gitarą działa na mnie jak mało co.

Festiwal zaczęła polska grupa Hanimal, z niezłą wokalistką i śliczną skrzypaczką. Muzyka była nienajgorsza ale zachowawcza. Pobrzmiewała w niej nawet P.J. Harvey ale taka, jakby ktoś jej przed wqrwem podał coś na uspokojenie.

Szybko zerwałem się by obejrzeć i posłuchać Eric Shoves Them in His Pocket. To był tak naprawdę mój pierwszy wykonawca na festiwalu. Kiedy otwarto bramy panowie właśnie mieli próbę pod najbliższym od wejścia namiotem i widząc publikę, zaczęli nawoływać by przyszła. Skusiłem się tylko ja ale gdy stanąłem przy barierce pod sceną, skład speszył się jakby. Właściwy koncert był nie do zapamiętania. Po nim przyszło mi pierwszy raz do głowy, że muzycznie chyba „nie czaję bazy”. I jeszcze to, że gdyby ze swą muzyką pojawił się Rage Against the Machine, pewnie by nie porwał. No bo kogo niby?

Poszedłem więc na najmniej chyba prestiżową Alter Stage. Publiczności było niewiele a zespół Żółte Kalendarze grał muzykę elektryczną, przyjemną i melodyjną. Klimatem i wokalistką przypominał mi dawne Pustki. Piszę dawne bo od ładnych kilku lat nie miałem okazji widzieć Pustek.

W takiej mikroskali i na miarę Open’era Rage Against the Machine pojawili się na scenie trzeciej co do znaczenia. Weszli, podpięli instrumenty a wokalista powiedział „Jesteśmy Blek Kis i przyjechaliśmy z Ameryki”. Powiedział to po polsku a ja i tak omal nie uwierzyłem. Bo jak najbardziej wyglądali jak Blek Kis. Pablopavo i Ludziki to bardzo ciekawe zjawisko. Nie znam się aż tak więc nie wiem czy przed nimi ktoś wpadł na pomysł rapowania do muzyki reagge. Im to naprawdę wychodzi i, choć nie zawsze jest to muzyka przebojowa i łatwa, skład dorobił się kilku znanych przebojów. Ja, nie tylko z powodów muzycznych, szczególnie lubię „Koty”. Bo jest o Moczydle, słodkiej drożdżówce i jeździe na koniec Okęcia. Wiem jak jest…


„Koty” usłyszałem tylko dlatego, że Fair Weather Friends mnie nie porwali i wróciłem jeszcze do Pablopavo. O Fair Weather Friends tylko tyle.

Porwał mnie natomiast dwuosobowy skład Wild Books, grający na scenie alternatywnej. Przyznam, że gdybym nie słyszał swego czasu Woddy Aliena, nie uwierzyłbym, że dwie osoby są w stanie narobić takiego hałasu. Podejrzewałbym jakiś playback. Nie będę nawet próbował opisać muzyki, zagranej na przesterowanej, dwunastostrunowej „pudłówie” i perkusji. Muzyka mocno osadzona w Seattle końca lat osiemdziesiątych. Taka Nirvana, zagrana szybciej i „brudno” jak Melvins.  Polecam ją wszystkim choć ze świadomością, że nikt ich tak dobrze jak w Gdyni nie nagłośni w klubach, w których będą grali. Szkoda. Poniżej ich piosenka. Najlepiej oddająca widziany koncert z tych znalezionych w sieci choć oddający w niewielkiej skali energię koncertu. Na nim cudnie bujała się zauważona już na Żółtych Kalendarzach dziewczyna w martensach, fioletowych rajstopach i króciutkiej czarnej sukience w białe koty.


Po rewelacji z mniejszego namiotu przyszedł czas na pierwszą gwiazdę. „Interpol” kojarzy mi się z btitpopem choć nie jest brytyjski i nie tak nudny. Ale kojarzy mi się. Koncertu poszedłem słuchać z miejsca, które pod główną sceną polecał Futrzak. I dobrze zrobiłem, bo po pięciu minutach pojawił się Futrzak. Posłuchaliśmy chwilę „Interpolu”, ja zauważyłem, że wokalista przypomina Brada Pitta z „Bastardów wojny” a na perkusji gra Kevin Costner z „JFK”.

Pogadaliśmy o tym i o owym, gdy w tle mijało kilka kolejnych koncertów. Futrzak skorzystał na zerwaniu monopolu Heinekena. Dzięki temu zerwaniu dla „lepszych” klientów, nie chcących się bratać z tłuszczą przy nalewakach Heinekena albo z panienkami łaknącymi Desperados, i dla znających się na piwie przygotowano specjalny namiot, gdzie można było (za jeden kupon więcej) zakupić Paulanera, Guinnesa albo Żywca w czterech smakach. Skoro już przy tym jesteśmy, gastronomia zrobiła się w ogóle mega hipsterska. Teraz to chyba wyłącznie różne modne w większych miastach „jedzeniobusy” z burgerami i wszystkim, co da się „modnie” wcisnąć z auta pracownikom korporacji. Przez to nie widziałem się z Renką i KaZetem, którzy mi się kojarzą z Open’erem bardziej niż Perl Jam.

Gadać przestaliśmy gdy przyszedł czas na wydarzenie dnia. Black Keys wydawało się absolutnym „numerem jeden” tegorocznej edycji. Przed koncertem się wydawało. Sam koncert był nierówny. Były momenty znakomite, gdy zespół brzmiał „czarno” i soulowo. Szczególnie bis, któremu trudno cokolwiek zarzucić. Ale w trakcie koncertu te momenty poprzetykane były piosnkami nijakimi.

Futrzak powiedział, że wtedy brzmią jak brytole. Było w tym coś bo wokalista zbyt często gral na gitarze z gryfem ustawionym pionowo. Tak właśnie grają brytole albo Eddie Van Halen. Ja zaś, widząc jak się świetnie bawią stada pań wokoło, zasugerowałem, zgodnie z mymi wcześniejszymi podejrzeniami, że może my już „nie czaimy bazy”.

- My jesteśmy po prostu zblazowani – rozstrzygnął Futrzak. – Za dużo słyszeliśmy.

Mile obciągnęło to moją próżność.

W pewnym momencie jedna z pań obok zasugerowała, by Black Keys nie certolili się i zagrali od razu „Lonley Boy”. Swój największy hit.

Na ucho powiedziałem Futrzakowi, iż byłoby kapitalnie, gdyby muzycy w ogóle nie zagrali tego utworu. Przywołałem przykład Lecha Janerki, na każdym oglądanym koncercie molestowanego o „Rower” i konsekwentnie pomijającego ten utwór. I tu, uwaga (!), niesamowita dygresja. Gdy wróciłem do domu i wyspałem się, dla odświeżenia atmosfery wrzuciłem jutuba i znalazłem „Lonley Boya”. Kiedy wokalista żalił się „Im a lonely boy, I'm a lonely boy, oh oh oh oh, I got a love that keeps me waiting” popatrzyłem przypadkiem na bok strony, gdzie pojawiają się “proponowane” przez Youtube inne utwory. Pierwszy był „Rower” Janerki! Skąd niby wiedzieli?!

 

 


 

Po Black Keys Futrzak musiał zatroszczyć się o rodzinę. A ja poszedłem na mój ostatni koncert czyli Haim. Dziewczyny ponoć obrażają się, gdy ktoś nazwie je girlsbandem. I mają rację! Jeśli posłuchacie ich z officjal videos jutuba nic o nich wiedzieć nie będziecie. Bo officjal videos i koncerty to dwa różne światy. Ugrzeczniony i wściekły. Żeby sobie porównać, niżej ich oficjalny klip, na którym widać jakie panny Haim są szykowne a pod nim link do koncertu, gdzie warto znaleźć 12 minutę i 49 sekundę. To moment, który w Gdyni niemal mnie zabił. Koncert gdyński był chyba dużo bardziej ognisty niż ten zarejestrowany w 2013 r. w Londynie. Pomyślcie czego panny muszą słuchać.


https://www.youtube.com/watch?v=j1QO0BeB6MU

Choć nie ukrywam, że z zasady największą słabość mam do basistek, z sióstr Haim najbardziej przypadła mi do gustu Danielle „Baby” Haim. Za energię, z jaka znęcała się nad tym kotlem. Oczywiście Este też jest niczego.

A później pojechałem w siną dal autostradą Amber Gold. Znaczy Amber One.

rosemann
O mnie rosemann

Nowości od blogera

Komentarze

Pokaż komentarze (15)

Inne tematy w dziale Kultura